Muzyki rasizm chyba nie dotyczy – dowodem na to miałby być prym czarnoskórych artystów, reprezentujących sceny hip-hopową, R’n’B, pop czy eksperymentalną. Ci przyciągają tłumy i przełamują wszelkie gatunkowe bariery, zapracowując sobie na miano reprezentacji królewskiej. Nie ma co ukrywać – i my staliśmy się wyznawcami nurtu „czarna muzyka, najlepsza muzyka”. Bez większego zdradzania czołówki zapewniamy, że tegoroczne wybory na niektóre miejsca wdzierały się po dosyć gorących awanturach, wielu momentach zwątpienia, mikro załamaniach i zadziwiających nas samych kombinacjach. Do najbardziej nerwowych należały ostatnie minuty, ale – jakimś cudem – wszystko się udało, a my nie przestaliśmy być dobrymi kolegami. Czasem bardziej, czasem mniej obiektywny ranking złożony jest z typów, które nas zachwyciły, nie schodziły z tapety, poruszyły. Tu najlepsze jest nawet 50 miejsce.

Magda, Mateusz, Igor, Michał

znaczek

50. Leonard Cohen – You Want It Darker

Trudno zaczynać listę naszych albumów od tematu, który w tym roku bezwzględnie zdominował kulturę popularną. Cieniem, jaki padł na postrzeganie muzyki w tym roku była niestety sama śmierć. Leonard Cohen, człowiek bez wątpienia uczony i uwrażliwiony na tak absolutne tematy, na swoim ostatnim albumie zawarł całą swoją wiarę i wiedzę na temat tego, co z jednej strony niezrozumiane, z drugiej zaś nieuniknione. Artysta sięgnął do religii i filozofii, przelewając mądrość starych ksiąg na swoje życie i przekuwając na imponującą nadzieję. Rozliczenie tak samo z własnym życiem, jak i losem czy stwórcą. – M. Rypel [POSŁUCHAJ]


49. Noname – Telefone

Znana wcześniej pod dłuższym pseudonimem Noname Gypsy, amerykańska raperka została przy jego pierwszym, skromnym członie i tak przedstawiając się, wydała najbardziej elegancki, a z drugiej strony nienapompowany rap album. Materiał zawarty na Telefone nie jest może szczególnie angażujący muzycznie, jednak sferą, która przyciąga w nim najbardziej, to teksty i ekspresja artystki pewnej każdego przekazywanego nam słowa. W kontekście tego krążka można zastanawiać się, gdzie dokładnie stoi granica między rapem a poezją śpiewaną? Z pewnością zaciera się ona właśnie tam, gdzie zgrabna melorecytacja idzie w parze z dużym uproszczeniem melodii, jednak wciąż przekazuje słowa bardzo świadomie i z namaszczeniem. – M. Rypel [POSŁUCHAJ]


48. Iggy Pop – Post Pop Depression

Nestor wrócił do gry, i to w bardzo dobrym stylu. Iggy Pop na swoim ostatnim albumie (mamy nadzieję, że nie pożegnalnym) nawiązuje do najlepszych tradycji gitarowej muzyki lat 70. i 80. składając popowy hołd swojemu przyjacielowi Davidowi Bowiemu i nie zapominając jednocześnie o zadziornych, brudnych korzeniach swojej muzyki. Każdy utwór zdaje się być osobnym pomnikiem stawianym w sentymentalny sposób czasom, które z muzyce już dawno przeminęły. Nie sposób jednak mówić o tym albumie nie wspominając nazwiska Josha Homme, który jako właściwie pełnoprawny współautor płyty nadał jej głęboki, ale i przebojowy charakter. Tak jak Iggy obiecał w pierwszym wersie krążka, wkradł się do naszego serca bez żadnego problemu. On chyba po prostu zna te właściwe drogi. – I. Knapczyk [POSŁUCHAJ]


47. Blood Orange – Freetown Sound

W “Hands Up” Dev Hynes sampluje fragment wypowiedzi Vince’a Staplesa z wywiadu z magazynem Time . Najważniejsze słowa padają jednak poza nim – “ Twoje życie jest twoim życiem i bez względu na wszystko, to o nim powinna być Twoja muzyka.” Jako Blood Orange Hynes stworzył album niezwykle personalny, będący pozbawioną wstydu demonstracją swoich korzeni. Tytuł jest odniesieniem do miasta w Sierra Leone, w którym wychował się jego ojciec – tym samym sposobem zarówno Freetown, jak i jego społeczność doczekali się należytego hołdu. “ Mój album jest dla każdego kto usłyszał, że nie jest wystarczająco czarny albo jest zbyt czarny, zbyt pedalski, pedalski w nieodpowiedni sposób ”, mówił artysta. To coś zupełnie innego od manifestów, które zaprezentowali Lamar czy Beyonce. Freetown Sound jest o wiele bardziej subtelny, mniej głośny, ale ciągle pozostający popisem dźwiękowej wolności i braku granic, nieco szalonym, ale kierowanym przez narastający groovem tańcem. W niektórych fragmentach mocniej zaznacza się obecność synthpopu, rozmytego i przenikającego się z funkiem czy disco. Lirycznie nie brakuje tu błądzenia, poszukiwania tego, co właściwe, rozchwianych emocji i słabości – zebrane na jednym wydawnictwie, skutkują znamienną autentycznością. – M. Staniszewska [POSŁUCHAJ]


46. Deakin – Sleep Cycle

Memy dotyczące przydatności Deakina w Animal Collective przez lata przewalały się po wszelakich zakątkach Internetu, z Redditem na czele, a w tym roku w końcu pojawiła się na nie bezbłędna odpowiedź. Chwilowe wycofanie się z działalności macierzystej grupy poskutkowało najlepszym albumem związanym z AC od czasu Merriweather Post Pavilion i najlepszą solówką od Person Pitch . Deakinowi udało się coś, czemu w ostatnim czasie nie podołali do końca Avey Tare i Panda Bear – zachował magiczną aurę macierzystej grupy, jednocześnie przyjmując bardziej ustrukturyzowaną formę utworów i nadając im indywidualnego charakteru. „Just Am” czy „Footy” mogłyby śmiało znaleźć się na jednym z albumów z okresu 2003-2007, a najmniej eksperymentalny w zestawie, niezwykle ciepły „Golden Chords” powinien być częścią każdej playlisty podsumowującej 2016 rok. Bardzo niedoceniane, nieco przespane dzieło. – M. Drohobycki [POSŁUCHAJ]


45. Ab-Soul – Do What Thou Wilt.

Dotychczasowa kariera Ab-Soula miała dość przykry przebieg, bo eksplozja popularności jego kolegów z Top Dawg Entertainment, Kendricka Lamara i Schoolboya Q, zepchnęła go na boczny tor labelu. Soulo pozostając na nim regularnie prezentował nam naprawdę solidne propozycje, które zachwycały przede wszystkim zręczną grą słów. Jego czwarty longplay to spójna, przemyślana koncepcja (cecha wspólna większości płyt sygnowanych przez TDE), jak zwykle opierająca się na oryginalnych tekstach. DWTW. to liryczny labirynt, składający się z mnóstwa korytarzy i nieoczekiwanych nawiązań, opierający narrację na tematyce religijnej, seksizmie czy zamiłowaniu do narkotycznych wizji, a wszystko to podlane sporą dawką charakterystycznego dla Stevensa absurdu. Soulo ponownie nie skrócił dystansu dzielącego go od czołówki, ale przypomniał o sobie z dużą klasą. – M. Drohobycki [POSŁUCHAJ]


44. The Dwarfs of East Agouza – Bes

W mitologii egipskiej Bes był bogiem noworodków, rodziny i ciężarnych kobiet, ale również obrońcą wszystkiego, co dobre i przeciwnikiem wszystkiego, co złe. Może to właśnie potęga religii chroni debiutanckie dzieło supergrupy tworzonej przez Alana Bishopa, Maurice’a Louca i Sama Shalabi przed złymi dźwiękami? Jedno jest pewne – jako The Dwarfs of East Agouza stworzyli wydawnictwo znakomite, wypełnione free jazzową improwizacją, czerpiącą co nieco z krautrocka czy szeroko pojętej psychodelii. Gwarantuje to rdzenność Północnej Afryki wtopiona w bajeczne jam session. Bes to niesamowicie ekscytujące spotkanie precyzyjnej rytmiki, organów, syntezatora, saksofonu altowego, akustycznego basu i gitary elektrycznej. Spotkanie w samym sercu Kairu, dzięki czemu podróż przez przestrzenne kompozycje zdaje się być równoczesnym doświadczaniem – z naszej perspektywy pociągającego – pustynnego klimatu. – M. Staniszewska [POSŁUCHAJ]


43. The Last Shadow Puppets – Everything You’ve Come To Expect

Dość niespodziewany okazał się powrót Last Shadow Puppets do nagraniowego studia. Po ośmiu latach oczekiwań już chyba nawet najwięksi fani Turnera i Kane’a mogli przypuszczać, że The Age of the Understatement będzie jedynym wspólnym strzałem duetu, który przecież poza LSP ma naprawdę dużo innej pracy. Niemniej jednak druga płyta pojawiła się na rynku 1 kwietnia i nie okazała się wydawniczym żartem. Chociaż album nie zaskakuje i jest w dużej mierze tym, czego od tej pary oczekiwaliśmy, to w porównaniu do pierwszego krążka wyraźnie czuć wzrost muzycznej świadomości autorów, którzy tworząc dojrzałe rock’n’roll’owe dzieło nie zapomnieli odpowiednio naostrzyć swoich pazurów. – I. Knapczyk [POSŁUCHAJ]


42. Kyle Dixon & Michael Stein – Stranger Things, Vol 1

Nikt nie ma wątpliwości, że bardzo istotnym czynnikiem stojącym za sukcesem serii Stranger Things jest właśnie rewelacyjna ścieżka dźwiękowa. Odpowiedzialna za niego połowa synthowego kwartetu S U R V I V E, w postaci Steina i Dixona zadbała o klimat ścieżki odnosząc się do pokolenia VHS przełomu lat ‘80 i ‘90. Cały, 36-utworowy soundtrack trzyma w wyjątkowym napięciu, jednak co zrozumiałe Main Theme najbardziej wbija się w głowy słuchacza. Intro z ST może spokojnie za kilka lat (przy powodzeniu następnych sezonów) być tak kultowym motywem dla Netflixowej generacji, czym dla wielu wczesnych ‘90 kidsów jest teraz temat z Archiwum X. – I. Knapczyk [POSŁUCHAJ]


41. S U R V I V E – RR7349

Często jedno, z pozoru nieistotne zdarzenie decyduje o bycie lub niebycie bardzo wartościowych projektów. Wymienieni nieco wyżej Stein i Dixon na co dzień tworzą trzon składu S U R V I V E. Niewykluczone, że gdyby nie angaż tej dwójki przy produkcji Stranger Things to świetne RR7349 nie trafiłoby do aż tak szerokiego grona odbiorców, bowiem dotąd twórczość uformowanej w Teksasie grupy dostępna była głównie dla mocno zainteresowanych tematem słuchaczy. Na szczęście stało się inaczej i dziś zapytani o najbardziej klimatyczne, ejtisowo-horrorowe brzmienie syntezatorów odpowiemy bez zastanowienia: S U R V I V E. Cały ten krążek jest zresztą jakby drugą, bardziej rozbudowaną i po prostu ciekawszą częścią wspomnianego już soundtracku. Genialne odtworzenie muzyki stylizowanej na najlepsze dzieła Johna Carpentera z zachowaniem XXI wiecznej świeżości materiałów. – I. Knapczyk [POSŁUCHAJ]


40. Gold Panda – Good Luck and Do Your Best

Istnieją albumy, w których obraz jest nieodłączną częścią muzyki – mogą się na niego składać wizualna abstrakcja, zapisane w pamięci wspomnienia, filmowe sceny albo materiały video, na których ktoś zarejestrował inspirującą podróż po Japonii. Ostatni z wariantów zrodził tegoroczne wydawnictwo Gold Pandy, które opowiada audiowizualną historię – ten sposób postrzegania muzyki przypomina o twórczości japońskiego wibrafonisty, Masayoshiego Fujity, który na swoim koncercie każdą kompozycję poprzedzał adekwatną obrazującą go opowieścią. Delikatność i plastyczność Good Luck and Do Your Best zmusza słuchacza do zaangażowania wyobraźni – stąd wielozmysłowość z pozoru całkiem prostego doznania. Mamy tu taneczność wypartą przez downtempo, minimalizm, paletę ciepłych barw i eksplorowanie przestrzeni. Jeżeli złota godzina występująca przed zachodem słońca jest najlepszą porą do wykonania krajobrazowej fotografii, to Gold Panda znalazł analogiczną złotą godzinę na nagranie krajobrazowego albumu. – M. Staniszewska [POSŁUCHAJ]


39. Kevin Morby – Singing Saw

W dzisiejszych czasach muzyka gitarowa może i jest martwa traci na znaczeniu, ale nie oznacza to jej kompletnego wycofania się ze współczesnych trendów. Artyści tacy jak Kevin Morby dbają o odpowiedni pierwiastek gitarowego folku w świadomości współczesnych odbiorców, będąc kolejnym pokoleniem spadkobierców Boba Dylana, Leonarda Cohena czy Nicka Drake’a. Oczywiście nie tylko na folku Singing Saw, czyli trzeci studyjny album Morby’ego, zbudowany – w kompozycje wkradają się brzęczący bas, czasem radosne pianino czy tytułowa singing saw zwana również musical saw (z ang. muzyczna piła). W tle słyszymy również wokale dodatkowe, trąbkę i saksofon. Kevina Morby’ego ze wspomnianymi wcześniej bardami łączy jedna ważna rzecz – jego tekstów chce się słuchać, a opowieści które roztacza przed słuchaczem przemieniają się w muzyczno-liryczną wędrówkę. W usprawnieniu tej narracji pomógł producent Sam Cohen i bez problemu można nazwać go odpowiednim człowiekiem na odpowiednim albumie – panowie poznali się w tzw. tribute bandzie formacji The Band, niegdyś grającej u boku Boba Dylana. Folk rock nie powróci, zostały nam reminiscencje – a gdyby wszystkie wpisywały się w poziom prezentowany przez Morby’ego, reprezentacja stałaby się naprawdę solidna. – M. Staniszewska [POSŁUCHAJ]


38. Junius Meyvant – Floating Harmonies

Tak jak w świecie Harry’ego Pottera można było dzięki alchemii otrzymać eliksir Felix Felicis, dający jego użytkownikowi pełne szczęście i powodzenie, tak w rzeczywistości, dzięki muzyce Juniusa Meyvanta jest się bezgranicznie rozpromienionym. Co ważne, nie okazuje się to być wywoływane chwilowo, sztucznie i jednorazowo. Refleksyjna, a jednak nieprzeładowana retoryka twórcy pozwala na nieskrępowane niczym, płynne słuchanie świetnie zaaranżowanej, krążącej wokół indie folku muzyki. Floating Harmonies daje efekt szczęścia długotrwały, bez skutków ubocznych. – M. Rypel [POSŁUCHAJ]


37. Ian William Craig – Centres

Cudowną jest świadomość tego, że istnieją albumy, w których można się zgubić. Zamknąć oczy i pozwolić mijającym sekundom na odkrywanie coraz to większej liczby muzycznych kart. Kompozycją z takiej puli uraczył nas Ian William Craig, który za dziewiątym studyjnym podejściem stworzył materiał mistrzowski w swojej kategorii – kombinację przetworzonych wokali, kościelnych organów i wypełnionych trzaskiem pulsujących ambientowych plam. Centres zabiera oddech, stres i mentalne bariery, nagina rzeczywistość i przenosi w świat, w którym ambiwalentnymi emocjami sterują dźwięki. Craig zdecydowanie nie jest wyznawcą konkretnego gatunku, a właśnie dźwięku samego w sobie, stąd nie dziwi porównywanie go do chociażby Williama Basinskiego  – tutaj awangardowy prym wiodą pozorny nieład, zakłócenia i eksperyment, niepozwalające na jakiekolwiek szufladkowanie. Niektóre z utworów jawią się jako najciemniejsze z dotychczasowych propozycji artysty i ja ten rozedrgany niestabilny obraz jak najbardziej kupuję. – M. Staniszewska [POSŁUCHAJ]


36. BADBADNOTGOOD – IV

Nie dajmy się zwariować. Jazz to przede wszystkim muzyka rozrywkowa, a w wykonaniu BADBADNOTGOOD to już w ogóle zakrawa on na brzmienia popularne. Kwartet z Toronto miał nam w tym roku do zaoferowania mieszankę zaangażowanego brzmienia, lekko eksperymentalnego w stosunku prostota – improwizacja z harmonią głównego nurtu, targającego ich inwencję w rejony gładkie, nie każąc rezygnować z błyszczącego inteligencją artystyczną charakteru. Nader ciekawa wyprawa, podczas której wiele zobaczymy, a jednak nie nachodzimy się specjalnie dużo. – M. Rypel [POSŁUCHAJ]

Prev 1 z 3 Next
Następna strona