Arcade Fire znają swoją wartość. Misternie zaplanowana kampania promocyjna przekazywała wprost – przygotujcie się na bardzo dobry, przemyślany album. Przez takie podejście „bunch of pretentious hipsters”, jak często są pogardliwie określani, tylko zwiększali oczekiwania fanów. Oczekiwania, które już wcześniej były gigantyczne – nic dziwnego w przypadku zdobywców Grammy za album roku.
Reflektor powstawał pod nadzorem Jamesa Murphy’ego. Słynny producent zdecydowanie odcisnął swoje piętno na brzmieniu tego albumu, które ewoluowało od premiery The Suburbs – nowym utworom najbliżej do tanecznego Sprawl II (Mountains Beyond Mountains) . Murphy stworzył dla zespołu dźwiękową przestrzeń, w której ich rozbudowane kompozycje funkcjonują znakomicie. Każdy element współgra z pozostałymi, nie odczuwa się przypadkowości, choć paradoksalnie jest to najbardziej różnorodne dzieło Kanadyjczyków. Sekcja rytmiczna wiedzie tutaj prym – wystarczy wspomnieć, że w trakcie występów na żywo zespołowi towarzyszą haitańscy bębniarze oraz… dwie perkusje w niektórych utworach.
Album ten mocno różni się od poprzednika jeszcze na dwóch płaszczyznach. Pierwszą z nich jest brak wyraźnego, widocznego od razu spoiwa, motywu przewodniego, który był istotnym elementem The Suburbs . Mimo tego album jest spójny zarówno brzmieniowo, jak i lirycznie, poruszając problemy mniejszości seksualnych, upadku wartości i degradacji społeczeństw. Drugą jest wizerunek samego zespołu. Arcade Fire zawsze byli uważani za przesadnie poważnych, pozbawionych luzu, momentami pretensjonalnych. Zmiana nie jest drastyczna, jednak pojawiają się drobne elementy (chociażby wstęp do Normal Person ), które wskazują na próby ocieplenia wizerunku zespołu awansującego do pierwszej ligi, będącego headlinerem największych festiwali.
Utworem otwierającym jest tytułowy Reflektor , czyli 7-minutowe mocne uderzenie na starcie trwającego ponad godzinę albumu. Wpisuje się idealnie w dotychczasowe dokonania zespołu pod względem hymniczności, tym razem w rytmach disco. Wielowarstwowa, rozbudowana i zaskakująca gościnnym udziałem Davida Bowiego kompozycja zachwyca i z miejsca lokuje się na czołowych miejscach rocznych zestawień najlepszych singli. Jest to mieszanka tanecznych elementów rodem z ubiegłego wieku z gęstym, mrocznym brzmieniem gitar i saksofonu, wspierana świetnie uzupełniającymi się wokalami Wina Butlera i jego partnerki, Régine Chassagne.
W dwóch utworach szczególnie da się odczuć znaczenie sekcji rytmicznej. Jednym z nich jest mój faworyt, We Exist , który nieco zwalnia po dynamicznym i pompatycznym Reflektor, przyciągając słuchacza chwytliwą melodią i nawiązaniem do lat 80, stopniowo budując napięcie, by w okolicach 3 minuty… ponownie zwolnić. Zaskakujące jest Here Comes the Night Time , gdzie po szalonym, karnawałowym wstępie, następuje drastyczna zmiana tempa i pierwsze skrzypce zaczyna grać linia basowa.
Album potrafi również zaskoczyć niestandardowymi jak na Arcade Fire rozwiązaniami w postaci niemal punkowego intro do Joan of Arc czy ostrymi riffami w Normal Person . Zespół pokazuje, że nie obawia się eksperymentów, poszukiwania innych brzmień i różnorodności. Po mocnych gitarowych akcentach przychodzi czas na… synthpopowe Porno i mające singlowy potencjał, oparte na prostej, wpadającej w ucho melodii Afterlife .
Arcade Fire po raz kolejny udowodnili, że są zespołem nieprzeciętnym, mocno wyróżniającym się na tle kolejnych podobnych do siebie indie bandów. Reflektor jest spójny, przemyślany i mimo swojej długości nie nuży. Jednocześnie dla niektórych może być nieoczywisty i niełatwy w odbiorze przy pierwszym kontakcie. To typ albumu, który słucha się w całości, od pierwszej do ostatniej minuty, bo potencjalnych hitów jest tu niewiele. Moim zdaniem to jedno z najważniejszych wydawnictw 2013 roku i pozostaje liczyć na drugi koncert kanadyjskiej grupy w Polsce.