Bardzo cenię sobie artystów, którzy nie boją się zrobić kilku kroków wstecz, aby następnie postawić dwa naprzód. Szczególnie imponuje mi, gdy sięganie do pewnych ‚reliktów przeszłości’ nie jest przewidywalne i powierzchowne. Na przykład, obecnie w cenie jest nawiązywanie do okresu lat 80., ich barokowego przeładowania i popularnych wtedy rozwiązań. Jednak wśród młodych artystów, mało który wchodzi w konkretne nurty i definiuje obszar swoich poszukiwań (nie werbalnie, lecz brzmieniowo) związany z tą dekadą. Nie mówię tu jednak o ekstremizmach, w stylu małpowania jednej jedynej kapeli, ale o śledzeniu pewnych ławic, pływających w mniejszym lub większym stawie. Dzisiaj porzucimy lata 1980-89, by spokojnie błądzić po ostatniej dekadzie XX w i pierwszej XXI w. Tam bowiem zwrócili swój wzrok członkowie Wolf Alice .
Uformowana w 2010 roku, londyńska grupa Wolf Alice, początkowo składała się wyłącznie z duetu Ellie Rowsell – Joff Oddie. W 2012 roku skład został uzupełniony o perkusistę, Joela Amey oraz basistę, Theo Ellis’a. W tamtym czasie mieli już na koncie EPkę, Wolf Alice (2010) i pierwszy głośny utwór pt. „Leaving You” (2012). Jakkolwiek przed rozszerzeniem składu muzyka Wolf Alice była zorientowana raczej na pop i folkowe relikty, tak po przybyciu sekcji rytmicznej zespół zaczął zmierzać w stronę ostrzejszego rocka. Efektem kolejnych modyfikacji brzmienia był singiel „Fluffy” oraz dwie EPki, na których, poprzez liczne eksperymenty, krystalizował się dzisiejszy obraz projektu. Na początku tego roku, muzycy zapowiedzieli w końcu premierę swojego pierwszego longplay’a, nazwanego My Love Is Cool. Jego wydanie poprzedziły trzy (dokładnie cztery, bo „Fluffy” też się na nim znalazł) single z nim związane. Album został wydany nakładem Dirty Hit i RCA.
Najnowsze wydawnictwo Wolf Alice to zjawisko pozbawione jakichkolwiek kompleksów. Aż miło obserwować, jak ciekawie zostają nań zrewitalizowane pewne zjawiska sprzed lat, odesłane dziś przez opinię publiczną do lamusa. Jako punkt wyjścia do zrozumienia czym jest dzisiaj Wolf Alice, postawiłbym fenomen Debbie Harry i grupy Blondie. W połowie lat 70 punk rock był istną rewolucją, która miała wielu anonimowych prekursorów, jednak pośród tych znanych z imienia i nazwiska stanęła również Debbie. Od niej zaczęła się całkiem inna rola kobiety jako leadera zespołu (oraz kobiet jako muzyków rockowych w ogóle) . Mocna gitara zaczęła współistnieć z delikatnym, kobiecym głosem oraz tekstami wchodzącymi w inne sytuacje. Skutki były ogromne, poczynając od Joan Jett and the Blackhearts , przez The Runaways , Bikini Kill , poniekąd Sonic Youth i Hole , kończąc na Avril Lavigne . Ellie Rowsell jako wokalistka i frontmanka rockowej grupy miała więc przed sobą przepastny obszar, w którego spuściźnie mogła wręcz przebierać. Wszystko to zebrało się na interesującą plątaninę indie rocka z grungem i pop – punkiem.
Album rozpoczyna pięknie wyśpiewane, zwiewne „Turn To Dust”, przywodzące na myśl nieco poukładaną wersję Björk . Zaraz później wchodzi niepozorne z początku „Bros”, z wyjątkowo żywą sekcją rytmiczną oraz ogromem przestrzeni pozostawionej na wokal. W następnej pozycji, „Your Loves Whore”, dokładnie wyczuwalny jest wpływ lat 90., a przede wszystkim shoegaze’u (kombinacje z wokalem idące w stronę Bilindy Butcher z My Bloody Valentine ) oraz drobne smaczki rodem z soft – punkowej fali ostatniej dekady. „You’re a Germ” to natomiast niezły miks grunge’owego, konkretnego grania, z nieco zmiękczonym refrenem w stylu Paramore . Następny na liście jest „Lisbon”, a to oznacza niekontrolowaną kanonadę wielkich dział, występującą na przemian z delikatnym, wycofanym nieco śpiewem w zwrotkach. Na sam koniec tego utworu, wszystko łączy się w całość, sklejone chwytliwą melodią. Dalej – obiecująco rozpoczynające się „Silk”, które po około 2 minutach traci wiele, głównie przez całkowicie pozbawiony polotu styl śpiewania. Niestety, w tym momencie ujawnia się pewna słabość autorów, którzy ewidentnie przekombinowali niektóre utwory, mogące lśnić, gdyby tylko pozostawić w nich nieco prostoty i powietrza.
Drugą część otwiera „Freazy”, przyjemnie lekki, z dozą niewymuszonego luzu i dobrego, wyważonego popu. Niezłe wrażenie robi „Giant Peach”, niezwykle efektowny dzięki wciągającej zabawie tempem, mocnym gitarowym bridge’om, i przede wszystkim nonszalanckiemu, ale mocnemu wokalowi Ellie ( momentami miałem przed oczami Charlie XCX ). Następnie pojawia się „Swallowtail” – utwór zaaranżowany w sposób nieciekawy, w dodatku oparty o niezbyt porywający wokal któregoś z panów muzyków. Na szczęście po tej małej(?) wpadce nadchodzi nieco wytrawny, głęboko brzmiący „Soapy Water”, z wokalem i beatem pasującym, jak dla mnie, do twórczości niejakiej Lany Del Rey . Z kolei „Fluffy” poraża energią i buchającą wręcz inwencją. Jest jak genialne połączenie dorobku hardcore’u lat 90.( najprościej będzie podać jako przykład Sonic Youth ), z tym, co bardziej energiczne we współczesnym indie – rocku. Niby ostatnie, niby nie, „The Wonderwhy” to przede wszystkim zasługa basisty, utrzymującego tę melodię w ryzach. Na samym końcu, jakby połączony z „The Wonderwhy”, dostajemy ukryty kawałek, będący, jak na ironię, przyjemną odmianą, w dodatku pięknie wyśpiewaną – i choć może być tylko ciekawostką, dla mnie to znak, że w tym zespole drzemie jeszcze większy potencjał, niż mogłaby sugerować zawartość tego wydawnictwa.
Całe My Love Is Cool jawi się dla mnie jako mały wehikuł czasu, przenoszący nas maksymalnie o dwie dekady wstecz. Niestety, inżynierowie, którzy go skonstruowali, nie zrobili tego nazbyt dokładnie, w dodatku z niewielkim brakiem samoświadomości i doświadczenia, co poskutkowało kilkoma awariami maszyny, a w rezultacie również niezwykle dziwnymi i nieraz losowymi podróżami w przeszłość. To prawda, że zakres zainteresowań jaki reprezentuje Wolf Alice , jest imponujący, a w dodatku wszystkie zastane inspiracje są wykorzystane w sposób nie tyle odtwórczy, co eksperymentalny. I tego właśnie nie można im odmówić – swojego, obfitującego w zdrową ciekawość, podejścia. Pamiętajmy również, że jest to pierwszy longplay w ich karierze, tak więc, przynajmniej dla mnie, liczy się także potencjał grupy, z którego będzie można odczytywać i przewidywać ich ewentualne, kolejne ruchy. Mam nadzieję, że nieco dopracują swój wynalazek i za jakiś czas odkryjemy taką przeszłość, o jakiej nigdy nie słyszeliśmy.
Mają swojego bakcyla, z którym po prostu dobrze się czują. Potrzebują jednak czasu, żeby wyrobić swój styl i odkryć więcej.