albumy
Opinie

Podsumowanie roku 2014: Najlepsze albumy

Grudzień tradycyjnie skłania do refleksji, bilansowania zysków oraz strat z poprzednich 12. miesięcy. Naturalnie i my w redakcyjnym gronie postanowiliśmy pochylić się nieco nad tym, co było warte uwagi w całym 2014 roku, czego efektem jest kilka zestawień, które dla Was przyszykowaliśmy. Zaczynamy z grubej rury, ponieważ na tapecie znajdują się najlepsze albumy kończącego się roku. Kto zaskoczył? Kto spełnił ciążące na nim oczekiwania? No i w końcu przy czyim LP czuliśmy się najlepiej? Wyniki tych zaskakująco trudnych wyborów poznacie poniżej.


Michał Rypel- Beck: Morning Phase

Jako osoba bardzo podatna na zaskakujące projekty artystów, muszę stwierdzić, że i w tym roku doczekałem jednego z nich. Pomijając oczywiście fakt, którym jest moja wielka sympatia do postaci Becka, chciałbym zaznaczyć jak duże znaczenie ma tegoroczny powrót owego artysty do, kolokwialnie mówiąc, ‚obiegu’. Morning Phase z lutego tego roku przypomniało publice bowiem nie tylko o samej sylwetce Becka, ale przede wszystkim o tym, jak wygląda dobrze przemyślane i spójne merytorycznie wydawnictwo.Nie jest to stricte koncept album, ale zaryzykowałbym stwierdzenie, że ociera się miejscami o tę formę. Przez cały czas słuchania płyty artysta konsekwentnie trzyma nas w jednym klimacie, równie pociągającym co tajemniczym. Nie znalazłem bowiem na krążku ani jednego gorszego momentu, i nawet mimo spokoju i wolnego tempa nie czułem się znużony ani przytłoczony. Takie utwory jak Blue Moon czy Morning są świadectwem zaangażowanego tekściarstwa jakie uprawia Beck. Co również jest ważne, owo wydawnictwo ponownie otworzyło amerykańskiego artystę na publiczność- obszerna trasa koncertowa promująca album oraz wiele występów w telewizji sprawiło, że na nowo zaistniał on w kulturze.

Co do najlepszego polskiego krążka, muszę przyznać, że mój wybór jest mało oryginalny, co nie świadczy o jego bezpodstawności. Padł on bowiem na Składam się z ciągłych powtórzeń Artura Rojka. Sama postać artysty jest tak bardzo rozpoznawalna i w pewien sposób legendarna dla polskiej alternatywy, że sprzedaż tego albumu nie mogłaby być niska, nawet jeśli materiał byłby gorszy. Okazuje się jednak, że dostajemy długo oczekiwaną płytę stworzoną przez bardzo znanego artystę, a w dodatku reprezentuje ona międzynarodowy poziom i przy tym bardzo nowatorski jak na muzyczne realia w Polsce. Materiał jest przekonujący, wiarygodny i przystępny ( w końcu dostaliśmy przebojowe Syreny i Beksę). Takie utwory jak Lato 76′ czy Kot i Pelikan oddają delikatność i umiar, którego zwykle brakuje na rodzimej scenie muzycznej, a co okazało się atutem owego wydawnictwa.


Bartosz Dziedzic- Ten Typ Mes: Trzeba było zostać dresiarzem

Gdy 6 marca na wideo kanale Alkopoligami pojawiła się zapowiedź nowego albumu Mesa wśród fanów rozgorzała dyskusja. Główne pytanie brzmiało „O co chodzi?”. Od ostatniego prawdziwie solowego wydawnictwa minęło trzy lata, a znany warszawski raper serwuje nam filozoficzną myśl „Trzea było zostać dresiarzem”. Kolejne kawałki wypuszczane do sieci mocno podsycały wyobraźnię do tego stopnia, że jeszcze przed premierą album był jedną z głośniejszych pozycji w Polsce. Czy to zaszkodziło Mesowi? Wcale. „Trzeba było zostać dresiarzem”, to mój (i nie tylko mój) album tego roku. Dobrze wiedzieć, że w polskim rapie jest ekipa, która nie zatrzymała się w rozwoju dziesięć lat temu. Świetne teksty, mistrzowskie podkłady, przekrój gości, markowe flow Mesa (4 na koncert oczywiście), promocja płyty + jej wydanie. Z okazji Świąt Bożego narodzenia życzę nam więcej tak kompletnych dzieł na polskiej scenie muzycznej. Sztos!


Mateusz Drohobycki- Iceage: Plowing Into the Field of Love

Skandynawska grupa rozwinęła formułę z „You’re Nothing” i wyniosła chłodne post-punkowe brzmienie na wyższy poziom. Od pierwszego do ostatniego utworu utrzymany jest równy, wysoki poziom, a udane niespodzianki stylistyczne w stylu „The Lord’s Favorite” dodają temu albumowi wyjątkowego charakteru. Spójna, świetna instrumentalnie, lirycznie i wokalnie płyta.


Bania- Behemoth: The Satanist

Bez wątpienia wytypuję tu album Behemoth’a- „The Satanist”. Długo oczekiwana na całym świecie płyta, która chyba nie zebrała ani jednej negatywnej recenzji. Jest absolutnie genialna, dopracowana od początku do końca. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że Behemoth wszedł na jeszcze wyższy poziom i zadowolił nawet najbardziej wybrednych słuchaczy muzyki metalowej. Profesjonalne kompozycje z jednej strony sięgają do black metalowych korzeni zespołu, a z drugiej wpasowują się w obecnie panującą melodyjność i chwytliwość. Teksty zachwycają, jak zawsze w przypadku współpracy Darskiego z Azarewiczem (jakby ktoś nie wiedział-znany polski okultysta, tłumacz, poeta i po prostu geniusz), a fragment utworu Gombrowicza cytowany przez Nergala w środku piosenki „In the absence ov light” zapewnia naprawdę niezłe ciarki. Jeśli nie słuchałeś, musisz koniecznie nadrobić. I nawet jeśli nie jesteś fanem metalu, ta płyta przekona Cię, że metal nie zawsze jest bezsensowną sieczką.


Kosmo- Caribou: Our Love

Przyznam szczerze, że wybór albumu roku sprawił mi niemały problem. Początkowo zadanie wydawało się proste, od razu przyszło mi na myśl świetne, pozornie dystansujące tegoroczną konkurencję „To Be Kind” Swansów, ale po chwilowym zastanowieniu płyt, które mógłbym nazwac mianem tej najlepszej, pojawiło się więcej. Mówie tutaj chociażby o czwartym krążku Cloud Nothings „Here and Nowhere Else”, „Plowning Into The Field Of Love” Iceage, czy wreszcie “Hell Can Wait” Vince Stapplesa. Jest jednak jeden album, który szczególnie zasłużył sobie na pierwsze miejsce na mojej prywatnej liście, album który wdarł się do głowy już po pierwszym odsłuchu i nie chce z niej wyjść do tej pory. Caribou udowodnił swoim czwartym (w zasadzie siódmym, Dan Snaith nagrywa też jako Manitoba i Daphni) albumem, „Our Love”, że jego pozycja na scenie psychodelicznej elektroniki, a tak naprawdę elektroniki w ogóle, jest niepodważalna. Album różni się od swojego, przełomowego w karierze Kanadyjczyka, poprzednika „Swim”, mimo swojej różnorodności, momentami wręcz przekrojowości (czasami można tu wyczuć zarówno Manitobę, jak i Daphniego) zachowuje spójnośc, wszystko jest tutaj poukładane . Dźwięki są słyszalnie dużo bardziej wygładzone niż na surowym „Swim”, produkcję na pewno można nazwac dojrzalszą. Najlepszy moment albumu? Ciężko zdecydować się na cokolwiek, ale na wyróżnienie zasługuje na pewno pierwszy, świetnie wprowadzający w atmosferę płyty „Can’t Do Without You”, nie można też pominąć mocno tanecznego świetnie rozkręcającego się utworu tytułowego. Jeśli ktoś nie zetknął się jeszcze nigdy z postacią Dana Snaitha, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości, a „Our Love” może być tego świetnym początkiem.


matban- Felly: Waking Up To Sirens

Bieżący rok z pewnością odbije mi się w pamięci na długo. Razem z soundcloudem przejadłem niepokojące ilości danych pakietowych, a moja biblioteka muzyczna sieknęła w międzyczasie parę backflipów. Za sprawa wspomnianej wyżej chmury, rzutem na taśmę lądowanie zalicza Waking Up To Sirens wpuszczony do sieci przeszło siedem miesięcy temu. Odprężające bity, samplowane z klasyków soulu oraz r&b w połączeniu z leniwym flow spojone są w coś na wzór swobodnego spadku na puszysty materac po całym dniu orki. Powiew luźnego trueschoolu w cenie kliknięcia i jeden z najbardziej klimatycznych albumów mającego się ku końcowi roku.


borys- Mac Demarco: Salad Days

Nie spodziewałem się tego, że w roku, w którym swoje krążki wydali Jack White czy Dave Grohl, to właśnie drugi album w regularnej dyskografii Kanadyjczyka zasłuży na mój osobisty numer 1. Niemniej jednak Demarco z charakterystyczną dla siebie niechlujną manierą po raz kolejny skradł moje serce, mimo początkowych obaw, że zaskoczenia z debiutu nie będzie w stanie obronić kolejnymi utworami. Obronił się jednak z nawiązką, tworząc ścieżkę dźwiękową dla kilku ładnych miesięcy mojego życia. Wszystko podczas tych 30 minut muzycznej wędrówki jest spójne i w dziwny sposób przerażająco znajome; od brzmienia, po teksty. Demarco czaruje, a ja tą magię kupuję bez zawahania.


Piotr Worobiej- Pustki: Safari , Swans: To Be Kind

Jednym z konstytutywnych rysów 2014 w moich oczach jest rysujący się wyraźny dysonans między jego poziomem w kontekście krajowym i światowym; ogólny rynek pozostawił wyraźny niedosyt w porównaniu do lat poprzednich, podczas gdy w polskiej muzyce mówić można o całkiem udanej kontynuacji roku ubiegłego. W związku z tym trudno mi pominąć zupełnie rolę naszego poletka i czuję się wręcz zobowiązany do wyboru dwóch albumów: jednego „naszego”, i drugiego „ogólnego”. Pierwsza kategoria na chwilę obecną zdaje się mieć kilku silnych kandydatów do tego miana, lecz skłaniałbym się ku Pustkom i ich „Safari”, na którym prawdopodobnie najbardziej wyrobiony rodzimy zespół udanie przekłada wszystkie inspiracje na swój własny język, którym potrafi posługiwać się w sposób nadzwyczaj biegły. Jedynym nieznanym dla nich pojęciem prawdopodobnie pozostaje „wpadka”; ostra selekcja materiału do zaledwie 10 utworów być może wywołuje niedosyt długościowy, lecz zarazem eliminuje wszelkie usterki. Tu po prostu nie ma nic słabego.

Zagranico? Przewidywalnie, Swans. Jednak oni. Mimo wszystkich mankamentów związanych z lekkim przerostem formy na „To Be Kind”, wciąż mamy do czynienia z albumem, po wysłuchaniu którego umieszczenie Michaela Giry na szczycie muzycznej piramidy naszych czasów jest aż nadto oczywiste. Korzystając nieco ze słabości konkurencji Łabędzie zbierają zdecydowaną większość tegorocznego przydziału hajpu, czyniąc z niego dobry użytek. To prawdopodobnie jedyny zespół na świecie, który może nagrać ponad półgodzinny utwór, czyniąc z niego fundament swojej filozofii, obejmującej także podobne rozmiary bloków muzycznych, z których składają swoje występy. Podczas gdy inni grają po prostu muzykę, Swansi zahaczają o mistycyzm. I właśnie dzięki temu są tak cholernie pociągający.

Podobne: