Z jednej strony o debiucie grupy The Arcs , Yours, Dreamily można by rozmawiać godzinami, badając kierunek rozwoju postaci Dana Auerbacha (przede wszystkim opierając się na fenomenie Bl ack Keys ), z drugiej zaś, jest to wydawnictwo, które przeciętny słuchacz skwitowałby trzema/pięcioma, zapewne trafnymi, zdaniami. Słuchając tego albumu któryś raz z kolei, postanowiłem swoją recenzję umiejscowić gdzieś pomiędzy (nieco zbędną w tym wypadku) wylewnością, a (nierzadko mylącą) powściągliwością.
Jeżeli w wasze ręce wpadło wspomniane już dzieło najnowszego projektu Auerbacha – gitarzysty i głosu The Black Keys – to zapewne wiecie z czyją inwencją (w większości) macie do czynienia. Jeżeli zaś całkowicie przypadkiem mieliście okazję obcować z tym albumem (co jest dość mało prawdopodobne), lub nie mieliście okazji do odsłuchu, to czym prędzej powinniście zapoznać się z resztą nagrań tego artysty, oraz ogólnie The Black Keys. Nie zaszkodzi również pobieżna lektura życiorysu. To dosyć ciekawe, że kariera Dana składa się w całkiem logiczną i poukładaną całość. Jego muzyka, jak mało którego artysty dzisiaj, zasługuje na świadomość pewnych lokalnych zależności, które tworzą jego prywatny, muzyczny mikroklimat.
Idąc dalej tym samym śladem, The Arcs (nawiązując do klasyka) skazane było na bluesa. Owszem, nie tylko, bo znajdziemy u nich również pochodne folku, latino (tego dość spory kawałek) czy country, ale to blues przeważa . Nie są to jednak żadne wyżyny gatunku, bo ani nie ten target, ani (już) nie ten artysta. Czy szkoda? Raczej nie. Nie ma tu miejsca na głębokie nawiązania do tradycji i twarde niuanse, choć nie można tej muzyce odmówić przemyślanej budowy i dość gęstego aranżu, który wcale nie odbiera utworom jakiejkolwiek prawdziwości. To wciąż dość chropowate brzmienie i możliwie twarde kompozycje. Możliwie, bo zamysł towarzyszący płycie sprawił, że jest ona nieco bardziej delikatna; miejscami wychodzą z niej dość gładkie i przystępnie brzmiące momenty. To jednak nie skreśla jej jako reprezentanta pewnych kulturowych wartości – tak docenianych przez fanów zarówno samego frontmana, jak i duo współtworzonego wraz z Patrickiem Carney’em .
Mówiąc o nieco bardziej popularnych fragmentach Yours, Dreamily , warto zauważyć istnienie pewnego kontrastu między kawałkami promowanymi w mediach, a resztą, którą poznaje się dopiero podczas odsłuchu całości. Początkowo można mieć to męczące wrażenie, że skacze się jakoby od hitu do hitu przez bardziej pospolite, zaklejone średnimi utworami dziury w krążku. Później jednak wszystko staje się bardziej spójnie. Zaczyna się robić komfortowo.
Bardzo chciałbym na tej wyraźnej wygodzie poprzestać, bo to uczucie dominowało później przy każdej kolejno odtworzonej melodii. Jasne, że „Stay In My Corner” czy „Put a Flower in Your Pocket” to udane, chwytliwe i wartościowe utwory, jednak na albumie znajduje się więcej błyskotliwych momentów, które odkrywa się dopiero po czasie, bo jak się okazuje, Auerbach przestaje grać tylko w otwarte karty. Płyta zawiera bowiem mnóstwo małych, koronkowych wręcz momentów, świadczących o tym, że sesje nagraniowe nie odbywały się po łebkach, a grupa zebrana przez niego to nie są przypadkowe nazwiska. Jako przykład można podać kompozycje pokroju „Chains Of Love” czy „Velvet Ditch”. Z drugiej strony jest również wyrazisty image grupy, którego nie mógł sobie odmówić jako jej twórca. Chodzi tu o bezpośrednie nawiązania do latynoskiego folkloru – dość łatwych do zlokalizowania motywów muzycznych i sztuki wizualnej przedstawianej w teledyskach, reklamach i estetyce wydawnictwa. To z kolei ta część bardziej wierzchnia.
Choć równie porywczy, najnowszy album nie jest do końca kalką mającą powtarzać sukcesy Brothers czy El Camino (Black Keys), na co wskazują liczne, wyjątkowo nieoczywiste (jak na dane środowisko muzyczne) kompozycje, takie jak np. delikatne, ale przekonujące „Nature’s Child” czy klimatyczne”Pistol made of Bones”. Nosi on ich przebojowe znamiona, co widocznie obniża jego potencjalny wkład w rozwój sylwetki Auerbacha, jednak nie można powiedzieć, że to po prostu kontynuacja. Uznajmy, że styl Dana mutuje, a teraz znajduje się w dosyć przełomowym momencie, w którym jego muzyczne korzenie mieszają się z dość świeżymi odkryciami. To dosyć obiecujący stan rzeczy, choć prawdopodobnie na jego ekstremalne skutki poczekamy jeszcze kilka lat.
Nie można narzekać, chociaż do tego albumu przyda nam się nieco cierpliwości.