Dziewiąta edycja OFF Festival niestety dobiegła już końca. Wielkie wydarzenie na muzycznie alternatywnej mapie Polski po raz kolejny ściągnęło rzesze fanów nieprzeciętnych brzmień. Fanów, którzy ponownie nie wydają się być rozczarowani. Festiwal pod dyrekcją artystyczną Artura Rojka w piękny sposób ewoluuje i stopniowo nadrabia braki w różnych aspektach, co pozwala mu na bycie niezwykle atrakcyjną opcją dla polskich, ale i zagranicznych gości. Tych drugich było w tym roku wyjątkowo dużo, ale to naturalny trend panujący obecnie na największych imprezach muzycznych w naszym kraju.
Także my, spragnieni dobrej muzyki na żywo za naprawdę niewielkie pieniądze, wyruszyliśmy do Katowic. Brzmieniowy eklektyzm dosłownie zwalił nas z nóg. Przekrój gatunkowy i epokowy po raz kolejny był chyba największym plusem śląskiego festiwalu. Od afrykańskich rytmów w wykonaniu Orchestre Poly-Rhytmo De Cotonou, przez urzekających Belle & Sebastian po szalone eksperymenty z gitarowym brzmieniem Glenna Branci, kuratora Sceny Eksperymentalnej. Żadnego rozczarowania nie doświadczyliśmy także od strony organizacyjnej. Na terenie samego festiwalu wszystko funkcjonowało bez zarzutu, nie dało się uświadczyć przesadnie długich kolejek, zachwycała rozbudowana oferta gastronomiczna i asortyment OFF Marketu.
To jednak tylko dodatek do tego co najważniejsze – muzyki. Co szczególnie zapadło nam w pamięć?
Łamiąc chronologię, na wstępie muszę wspomnieć jedną nazwę, która dla mnie przesłoniła całą resztę – Slowdive. Grupa z Reading powróciła po 20 latach przerwy, a zupełnie nie dało się tego odczuć. To był koncert magiczny, kosmiczny, przytłaczający emocjonalnie i wprowadzający w stan onirycznej podróży po krainie shoegaze’owych dźwięków. Niesamowicie brzmiąca sekcja instrumentalna z wysuniętymi na pierwszy plan przesterowanymi gitarami, które miażdżyły pogłosem i przestrzennością. I ta niezwykła wokalna harmonia Neila Halsteada i Rachel Goswell. Zapierające dech w piersiach. Ten koncert zapisze się w historii OFF’a obok legendarnych już występów Swans i The Flaming Lips.
Zacznijmy jednak od początku. Dla mnie tegoroczny OFF rozpoczął się od The Dumplings, gdyż nie ma sensu wracać do przeciętnych DJ-setów z dnia poprzedzającego. Ci nastoletni dopiero muzycy na początku musieli zmagać się z przykrymi pustkami pod Sceną mBanku, ale to niestety norma w przypadku takiej godziny. Justyna Święs i Kuba Karaś poradzili sobie jednak ze stresem i, nie ukrywajmy, ciążącą na nich medialną presją i zagrali solidny koncert. Tylko i aż tyle. Jeszcze lepiej poradził sobie grający na Scenie Eksperymentalnej Kaseciarz, czyli Maciej Nowacki z zespołem. Żywiołowy, dynamiczny set świetnie nastrajał przed głównymi daniami pierwszego dnia. Otrzymaliśmy dawkę dobrego popu od Los Campesinos!, inteligentnej elektroniki spod znaku wydanego w zeszłym roku „The Inheritors” od Jamesa Holdena, a także oszczędny, szczery, folkowy set od Neutral Milk Hotel, autorów legendarnego albumu „In the Aeroplane Over the Sea” . Dla mnie tytuł najlepszego występu dnia przypada jednak clipping. Raper Daveed Diggs imponował szybkością wyrzucania z siebie kolejnych zdań, co w połączeniu z głośnymi, agresywnymi bitami duetu Snipes/Hutson dało świetny efekt. Koncert bardzo udany, ale także mocno przytłaczający i fizycznie męczący.
Dzień drugi miał wielu bohaterów, jednak na szczególną uwagę zasługuje kilku z nich. Interesującym wydarzeniem był… pierwszy w karierze koncert Noona, polskiego beatmakera. Na scenie towarzyszyła mu jedynie perkusja, a i tak było to angażujące wydarzenie – w minimalizmie siła. Godnym następcą występującego w Katowicach w zeszłym roku Johna Talabota okazał się Pional. Dla mnie sporym rozczarowaniem był występ The Jesus and Mary Chain, który szybko zostanie zapomniany. Legendy rocka zagrały tylko poprawnie, bez szczególnej energii i zachowawczo. Honor muzyki gitarowej ratowali tego dnia Deafheaven. Black metalowcy z San Francisco na żywo brzmieli potężnie i porywająco, George Clarke niesamowicie operował swoim gardłowym growlem, co w połączeniu ze świetnym materiałem z zeszłorocznego „Sunbather” musiało dać pożądany efekt. Reakcje osób zgromadzonych pod sceną były jednak bardzo zróżnicowane, do wielu nie trafiała tego typu stylistyka. Koncert dnia i jeden z najlepszych całego OFF’a zaserwowali jednak The Notwist. Niemcy zaprezentowali swój eklektyczny materiał w najlepszy z możliwych sposobów. Niesamowite instrumentarium wykorzystywane przez tak sprawnych muzyków pozwoliło na osiągnięcie rozbudowanego, wielowarstwowego, a jednocześnie dynamicznego dźwięku. Stojąc pod sceną miało się wrażenie, że to wielka, żywiołowa i improwizująca orkiestra, która prezentuje cały wachlarz swoich możliwości – od ballad, przez elektroniczne eksperymenty zahaczające niemal o techno po post-rocka. Markus Acher brzmiał na tym tle wyjątkowo delikatnie, wtapiając się idealnie w dominującą sekcję instrumentalną.
Ostatni dzień planowałem rozpocząć od Perfect Pussy, jednak splot losowych wydarzeń mi to uniemożliwił. W takim przypadku zdecydowałem się na koncert Jonathana Wilsona, którego twórczości wcześniej nie śledziłem. Deszczowa aura świetnie zgrała się z delikatnym, nostalgicznym folkiem, więc wybór na 5 z plusem. Następnym przystankiem (niestety ominąłem Andrew W. K., co okazało się błędem) była Scena Trójki i rodzimy wykonawca, czyli KRÓL. Koncert całkiem angażujący i przemyślany, skutecznie budujący dramaturgię, mimo dość wczesnej pory. Planowałem przekonać się jak na żywo brzmią Nisennenmondai, jednak pokusa sprawdzenia jak na własnym festiwalu poradzi sobie dyrektor Rojek była zbyt duża. A poradził sobie wyśmienicie. Po bardzo udanej wizycie na Open’erze i świetnym przyjęciu na Tent Stage, oczekiwania przed OFF’owym koncertem były spore. Rojek dał jednak z siebie 200%, a koncertowe aranżacje utworów z jego solowej płyty ponownie świetnie brzmiały w otwartej przestrzeni. Sympatycznym elementem był deszcz srebrnego konfetti na finiszu „Syren”. Sam Rojek zaprosił zgromadzonych pod sceną, aby udali się na pod Scenę mBanku, gdzie miał grać „najlepszy zespół świata”. Mowa oczywiście o Slowdive, którym poświęciłem osobny akapit. Bezbłędnie zagrali także Fuck Buttons, niemal niewidoczni na scenie, tworzący atmosferę ciasnego, dusznego klubu, wypełnionego najlepszego sortu elektroniką. Trudno mi wyobrazić sobie lepszy finał niż to, co zrobili na głównej scenie Belle & Sebastian. Legendarna już indie popowa grupa z Glasgow skradła serca publiczności setem przepięknie naturalnym i pozytywnym. Stuart Murdoch, co za gość. Absolutnie skradł on show i mimo mnóstwa osób na scenie, to on nieustannie przyciągał uwagę. Nie dość, że jest świetnym tekściarzem i muzykiem, to udowodnił też, że w konferansjerce i żywiołowym tańcu nie ma sobie równych. Marvelous, bloody hell.
Niedosyt pojawia się tylko w jednej kwestii – dlaczego to tylko 3 dni, które na dodatek tak szybko mijają? Pozostaje czekać na jubileuszową, 10 edycję i wierzyć, że dyrektor Rojek przygotuje z tej okazji coś wyjątkowego. Uczynić świetny festiwal jeszcze lepszym? Zadanie karkołomne, ale wierzę, że w tym przypadku możliwe do wykonania!