Aby zostać docenionym i zauważonym na rynku muzycznym, trzeba zachwycić swoją twórczością, wyróżnić się na tle innych artystów i przede wszystkim być oryginalnym. Kiedy usłyszałam po raz pierwszy Adorn Miguela, wiedziałam że nie będzie on tylko sezonowym artystą i pokaże w późniejszym czasie na co go stać. Wsłuchując się w ten kawałek, który bardzo szybko stał się bez wątpienia największym hitem o miłości, granym w każdej stacji radiowej, można było na dłuższą chwilę rozmarzyć się przy jego brawurowym wokalu. Stawiany na tym samym poziomie co The Weeknd czy Frank Ocean, odniósł niesamowity sukces, mogący pochwalić się licznymi nagrodami. Na Kaleidoscope Dream nie brakuje innych kawałków, które na długo zostają w pamięci i zmuszają fanów do ponownego wciśnięcia ‚play’.
Na kolejny album Miguela trzeba było czekać aż 3 lata. Poprzeczka została postawiona wysoko, więc spodziewałam się solidnego materiału. Brakuje tam jednak takich piosenek jak Use me czy wyżej wspomnianego Adorn. Słuchając płyty, miałam wrażenie, że to jeden długi kawałek. Brakuje mi w niej różnorodności brzmień, czegoś, co sprawi, że człowiek długo po premierze wraca do piosenek i będzie przeżywać to tak samo jak na początku, z takim samym podnieceniem i euforią. Nie jest zaskoczeniem, że Miguel kolejny raz zafundował słuchaczom miłosne ballady, przepełnione erotyzmem, seksem i romantyzmem.
Płytę otwiera a beautiful exit, idealnie nadająca się do odpalenia w samochodzie, w drodze na festiwal, wakacje. Ma ona przypominać, że nie warto się ograniczać, odmawiać przyjemności. Trzeba żyć intensywnie, bez zahamowań, pędzić na czerwonym świetle i przede wszystkim mieć niesamowite wspomnienia. Właśnie o tym jest ten kawałek, doskonale pasujący jako intro, zachęcający i wprowadzający do całej reszty.
„Speeding through all of these red lights, fast life
Dreaming a beautiful exit
We’re gonna die young.”
W wywiadzie dla Hot 97, Miguel opisał swój album w kilku słowach: bardziej agresywny, przepełniony miłością, apetyczny. Zapowiedział, że będzie to zupełnie inny poziom, coś specjalnego, nowego. Dlatego nie każdemu ten album przypadnie do gustu. Kolejny raz znajdziemy w nim miłosne ballady, opisujące prywatne perypetie artysty, odnoszące się do relacji z kobietami.
Prowokacyjne, uwodzicielskie- takie z pewnością jest coffee, jednak z drugiej strony album nie wnosi nic nowego. Jest to idealny wybór jako singiel. To jeden z niewielu tracków na płycie, który zapamiętuje się już po pierwszym przesłuchaniu. Niezwykle zmysłowy, melodyjny i przyjemny dla ucha. To w nim artysta podkreśla jak ważna jest dla niego jego kobieta, z nią chce znaleźć wspólne miejsce i zostawić wszystko w tyle. Łącząc to z nastrojowym bitem oraz wyostrzającym zmysły teledyskiem, można nazwać to solidnie przygotowanym materiałem, świetnie nadającym się do przesłuchania o porannej porze.
Czy na płycie znajdziemy utwór na poziomie Arch&Point czy Adorn? Odpowiedź brzmi tak, a jest nim waves. Niezwykle rytmiczny, oryginalny, sprawia, że aż chce się ruszyć na parkiet, zatańczyć, zaszaleć. Gdzieś na tropikalnej wyspie, podczas upalnego lata. Tak jak zapowiedział Miguel- na tej płycie będzie dużo seksu. Cały ten kawałek aż kipi od miłości, czego dowodem są metaforyczne linijki tekstu:
„ Don’t stop, I wanna ride that wave
All night, I’m gonna ride that wave
Look here, I’m gonna surf in it baby”.
Jednak na tej płycie znajduje się również kilka pozycji, które niestety nie wzbudzają już takich emocji jak wyżej wspomniane utwory. Chociażby gfg. Nie znajdzie się tutaj głębszego przekazu, bit do złudzenia przypominający coffee, wszystko utrzymane w podobnym klimacie co sprawia, że przechodząc do kolejnego kawałka, którym jest destinado a morir , powstaje wrażenie niekończącej się, trochę monotonnej piosenki, o czym wspominałam powyżej. Face the Sun z Lennym Kravitzem jest nadzwyczaj przyjemne dla ucha, ale taka kolaboracja powinna słuchaczy wyrwać z butów. Jednak dech zapiera tylko mistrzowski wykon samego Kravitza- z miejsca poznaje się to unikatowe brzmienie gitary .
Miguel chciał, aby ten album był namiętny, psychodeliczny, dziki. Udało mu się to, jednak nie ma wydawnictw idealnych. Pojawia się monotonia, która sprawiła, że Kaleidoscope Dream znajduje się o wiele wyżej. Bardzo często artysta nie daje zapomnieć o swojej pewności siebie z naciskiem na zwrócenie uwagi na jego wysokie umiejętności i twórczy dorobek (ostatnio w wywiadzie ryzykownie stwierdził, że robi lepszą muzyką niż Frank Ocean). Istnieje cienka granica, aby nie popaść w samouwielbienie, Miguel.
Piosenki z Wildheart nie będą gościć u mnie w odtwarzaczu tak często jak te z Kaleidoscope dream, co nie oznacza, że płyta w ogóle nie przypadła mi do gustu. Działa na zmysły, jest przepełniona tym charakterystycznym pazurem, który artysta wielokrotnie pokazuje. Mieszanka r&b oraz elektrycznego brzmienia to ten klimat, z którym Miguel od samego początku oswoił słuchaczy. Jednak jest coś, co sprawia, że można poczuć lekki niedosyt.
Kaleidoscope Dream podniosło poprzeczkę wysoko, stąd to nieznaczne rozczarowanie Wildheart. Aczkolwiek większość słuchaczy powinna znaleźć coś dla siebie.