Dotarliśmy do Hradec Králové późnym wieczorem w środę. Jadąc wolno wzdłuż przyozdobionego wrzutami i drutem kolczastym muru w oczy rzucało się, że nawet bohaterzy niosący kratę piw plus, z kilkunastominutowym spacerem w planach zdawali się być z tego zadowoleni. Po sprawnej wymianie biletów na opaski i znalezieniu miejsca parkingowego ruszyliśmy w teren z większą częścią gratów. Droga z parkingu wyznaczała granicę między terenem pola namiotowego VIP oraz strefą dla uczestników z biletami normalnymi, prowadziła do obydwu obszarów noclegowych i głównego wejścia na teren festiwalu. Przyjemny zgiełk, mnóstwo kolorów, świateł i zapachów, które niejednemu przecięły drogę jeszcze przed rozbiciem namiotu. Z tym akurat nie ma żartów, dziesięć minut zwłoki może naprawdę solidnie przemieszać priorytety mało doświadczonego Kempowicza.
Mimo, że do festiwalu został jeszcze dzień, powietrze drżało od ekscytacji i śmiechu. Puste przestrzenie na polach namiotowych bliżej festivalparku były już rzadkością. Przed samym wejściem ochroniarze z zawzięciem kontrolowali zawartość torebek i nerek, co kilku gości wykonując szybki ruch ręką w kierunku worka na śmieci, niektórzy z maską stanowczości na twarzach inni z szyderczym uśmiechem.
Zaraz po przejściu przez kontrolę, już oficjalnie na Kempie, nowi i lekko zdezorientowani festiwalowicze rozglądali się, próbując przetworzyć jak największą ilość nadlatujących bodźców, bardziej doświadczeni szli już raczej miękkim krokiem, w określonym kierunku. Z każdej strony biły kolorowe światła przyczep z jedzeniem, zapachy mieszały się i kusiły utrudniając obranie kierunku. Ktoś obok mnie podniósł palec z miną nasłuchiwania i spokojnie powiedział, „fala idzie”. Chwilę później ledwie słyszalny w oddali okrzyk radości zaczął nabierać na sile, żeby po kilku sekundach przetoczyć się tysiącem głosów nad polami namiotowymi i polecieć w przeciwnym kierunku. Tak właśnie wita Hip Hop Kemp .
Spacer główną aleją doprowadził mnie do backspin hangaru, gdzie miał odbyć się showcase Alkopoligamii i prezentacja nowego członka ekipy. Leh , tworzący raczej brudny rap z wyczerpującym trybem życia w tle nie zwolnił znacząco kroku weteranom ze składu. Pożegnany gorącymi brawami zamknął set swoim najbardziej znanym trackiem – Dorosłość. Alkopoligamia kolejny raz przypieczętowała swoją markę, a publika mimo zmęczenia podróżą trzymała ręce w górze przez większą część koncertu. Koniec tego wydarzenia był jednocześnie finiszem środowych lajwów. Befor festiwalu Hip Hop Kemp zmierzający w zdecydowanie dobrym kierunku, pośród tłumu ludzi śpiewających „skręcam dżojnta skurwysyna”.
Dzień pierwszy
Mocne szarpnięcie linki namiotu, przy wtórze czyjegoś upadku zwieńczonego solidnym „kurwa” wycisnęło mnie ze śpiwora o siódmej rano. Okolica wyglądała jak pole bitwy na którym zdecydowano się rozbić obóz mogący pomieścić populację średnich rozmiarów miasta. Pogoda była piękna, temperatura idealna, kac taki, na jakiego się zasłużyło. Resztki mgły, słońce i zero chmur na niebie. Sąsiedzi też w trybie półmartwym, rozpalali kocioł na dzień dobry. Po dwóch godzinach od pobudki mogłem uznać, że wiem, gdzie jestem. Z namiotów zaczęli wypełzać ludzie z ręcznikami przerzuconymi przez ramię. W okolicach jedenastej większość Kempowiczów była już na nogach, pozostali zastanawiali się czy tego dnia też chcą pić i czy temperatura powietrza w ich mobilnych hotelach zrównała się z temperaturą ciała. Krążące okrzyki informowały, że Marek dalej się nie odnalazł.
Tego dnia koncerty otwierał Włodi. Płyta uznaną za najlepszą ubiegłoroczną produkcję plus zaplecze w postaci bardzo obszernej dyskografii rokowały świetny start festiwalu. Występ legendarnej postaci polskiego rapu pozostawił jednak pewien niedosyt. Być może zniechęcony publiką, która nie dopisała liczebnością, ani znajomością tekstów, weteran pokazał się jako raczej mało energiczny.
Zgodnie z harmonogramem następni na scenie mieli stanąć The Four Owls , aby dać jeden z najlepszych występów całego festiwalu. Stosunkowo sprawnie udało im się osiągnąć to, czego brakło na koncercie Włodiego. Nie było wcale zaskoczeniem, że muzyka sów dobrze odnajduje się w wykonaniach na żywo. Już przy drugim utworze pod sceną zrobiło się naprawdę ciepło, a tempo nie zwalniało aż do końca. Angielscy raperzy po godzinnym show zostali pożegnani gorącymi i w pełni zasłużonymi owacjami.
Po udanym showcasie czeskiego labelu Bigg Boss , przestrzeń pod główną sceną zaczęła się zagęszczać. Nawet osoba, która nie widziała harmonogramu na oczy mogła bez większych trudności stwierdzić, że zaraz odbędzie się jeden z tych koncertów, które ściągają Kempowiczów z naprawdę odległych miejsc. Gwar rozmów i śmiechów ucichł tylko na moment, chwilę później ręce strzeliły w górę. Nie dziwi wcale, że Evidence z pomocą DJ Babu sprawnie opanował scenę i okolice. Po zagraniu kilku solowych tracków wykrzyczał „I have something fucking special for you” i dokończył koncert z niesamowitą pompą, dzięki pojawieniu się na scenie trzeciego członka Dilated Peoples – Rakaa Iriscience .
Z emocji panujących pod główną sceną przysnąłem lekko na koncert Reverie . Trafiłem na moment, w którym dziewczyna zerowała browar z publicznością, miły akcent w początkowej części show raperki z Los Angeles. Po kilkunastu minutach usłyszałem pierwsze takty Palm Trees, miałem wrażenie, że w publiczności coś pękło. Hangar wypełnił się tą specjalną rodzaju energią, której szuka się na koncertach i trwał w tym stanie, aż do momentu, w którym czas było się zbierać na Yelawolfa .
Nadzieje pokładane w artyście sprawiły, że jego występ został zaplanowany jako kulminacja wieczoru. Wszelkie znaki zapytania stawiane nad jego show zniknęły już na chwilę po rozpoczęciu. Raper porwał publikę mocnym brzmieniem, przeplatanym wolniejszymi trackami z zaskakująco dobrym wokalem. Wystylizowany raczej na rednecka-kowboja, niż rapową gwiazdę światowego formatu, Yelawolf zostawił publiczność parującą i krzyczącą, zamykając główną scenę na resztę nocy i część dnia.
Z perspektywy czasu, koncertowy czwartek nie ustępował specjalnie tempa pozostałym dniom, wymagał od Kempowicza znacznie lepszej organizacji czasu, umiaru i rozsądku, dlatego właśnie opuściłem grupę znajomych wystarczająco wcześnie, aby ten wieczór pamiętać we właściwych kolorach. Hangary pozostały żywe do późnej nocy, Mielzky / PATR00 ze składem Ortega Cartel wypełnili jeden z nich głównie polskimi fanami po których, mimo solidnej dawki wrażeń tego dnia, nie było widać zmęczenia. Po kilku godzinach bujania się w rytmy o zdecydowanie różnym tempie, zdeterminowany dotarłem na część występu HD Been Dope, później Homeboya Sandmana i w końcu Expansion Team Soundsystem (Rakaa i DJ Babu ). Znaki zapytania, które postawiłem nad repertuarem duetu rozwiane zostały jak za dotknięciem magicznej różdżki kiedy na scenę wskoczył Evidence. Pełny skład Dilated Peoples zamknął w świetnym stylu czwartkowe koncerty, kolejny raz podrywając do góry publikę, które powinna już leżeć.
W drodze powrotnej słychać było odświeżane z naprawdę godną częstotliwością próby odnalezienia Marka, przeprowadzane w sposób zbliżony do tego z fali. To jeden spośród palety smaczków budujących niepodrabialny klimat, z którego słynie Kemp. Żadne barwne opisy, trafne porównania i inne zabiegi nie przybliżą mnie wystarczająco, aby oddać to, jak tam właściwie jest. Punkty odniesienia są tak relatywne w każdym drobnym elemencie układanki, że wiele ze znanych pojęć trzeba by było re-definiować, aby wyjaśnić czym na przykład podczas tych kilku dni jest wygoda, jak ewoluuje pojęcie czystości, co się dzieje z biegiem czasu, jak wspólne zainteresowania zdmuchują podziały. Jak wszystkie te małe rzeczy bledną przy cztero-nocnym rapowym melanżu roku. Tak, to namioty.
Dzień drugi
Poranek równie ciężki, jak poprzedni, suchość w ustach rewanżowała jednak satysfakcja płynąca z obecności na niemal wszystkich zaplanowanych na tamten dzień wydarzeniach.
Od pobudki do opuszczania obozu mija zazwyczaj kilka godzin, w zależności od tego jak mocno grzeje. Nie ma oczywiście mowy na siedzenie w namiocie. W tym miejscu widać zdecydowaną przewagę doświadczonych Kempowiczów, Ci zwykle, przyjeżdżający większymi grupami wiedzą, że przez te cztery dni, nawet namiastka dachu nad głową jest więcej warta, niż krata piw. Odrobina cienia i leżaki, dwie rzeczy, które radykalnie podniosą standard Twojego pobytu.
Teren festivalparku otwierany jest o godzinie 13, od tego momentu czynny staje się basen, wodna zjeżdżalnia, otwierają się kojąco chłodne hangary, a budki z żarciem włączają pełne obroty. Pełny brzuch, słodki dym, przyjazny cień i zasłużone lenistwo do wczesnego wieczora.
Sprawne przeloty po festiwalowych workshopach utwierdziły mnie w przekonaniu, że hedonizm to nie przywilej. Upał wcale nie pohamował zapału lepiej dysponujących czasem fanów rapu przed skorzystaniem z okazji zrobienia pleców, jazdy na desce, czy graniu w basket, zajawka nie pyta.
Występ Quebonafide był dla mnie otwierającym piątkową serię koncertów. Zgromadzona pod sceną publika z pewnością nie było losowym tłumem. Interakcja z odbiorcami na poziomie, dla którego właściwie artysta robi to, co robi. Świetne show rapera, doprawione wlotem Krzy Krzysztofa na scenę i Weemanem dzierżącym sporą flagę Polski w roli konferansjera. Warto wspomnieć o tym, że równolegle z tym wydarzeniem w jednym z hangarów odbywał się koncert Seana Strange, który mnóstwo Kempowiczów zdecydowało ominąć na rzecz głównej sceny, niestety. Podobna sytuacja powtórzyła się niewiele później, równie niefortunnie zgrały się koncerty Hopsina i Dwóch Sławów .
Czas na Bisza z B.O.K. , których kartą atutową jest przede wszystkim obecność prawdziwych instrumentów. Możliwości dowolnej aranżacji pozwala na ciągłe zaskakiwanie odbiorcy, pozwala ożywić muzykę do tego stopnia, że pod względem wysyłanych emocji w chwili nokautuje tę z decków. Dokładnie tak było, w momencie, kiedy rozpoczął się koncert Bisza i B.O.K. miałem wrażenie, jakbym znalazł się w całkiem innym miejscu. Przeplatany dźwiękami skrzypiec, klasycznie cięty bit na solidnie przesterowanym riffie, dziękuję!
Bez wahania stwierdzam, że polski skład poradził sobie z rozgrzaniem publiczności, ale czy ktokolwiek mógł być przygotowany na TO? Wylewne powitanie „Whats up kurwa!?” otworzyło koncert Hopsina . Nie było to wielkie zaskoczenie biorąc pod uwagę mocno ekscentryczny wizerunek energicznego rapera, miły gest. Chwilę później wyraźne i niewyraźne uśmiechy zostały zdmuchnięte jak świeczki z tortu za sprawą wbijającego w glebę otwarcia. Głęboki szok wymalowany na twarzach publiczności szybko zamienił się w obraz radości. Tysiące uśmiechów i Hopsin płynący gdzieś na rękach tłumu, uwaga – rapujący w ten sposób cały utwór! Niesamowite widowisko i pokaz umiejętności plasujących artystę w światowej czołówce.
Z pożegnaniem
Hopsina
do głowy przyszło sporo myśli. Przede wszystkim to, że
Bada$$
nie będzie miał lekko. Repertuar jego poprzednika wypełniony był trackami, które z zamierzonym skutkiem siały spustoszenie. Materiał, którym dysponował
Joey
nie pozwalał na podniesienie temperatury, ale jego występ z pewnością nie ostudził publiczności. Zgodnie z przewidywaniami, młody artysta poradził sobie na scenie świetnie, stawiając kolejny krok tuż za plecami gigantów. Jego dotychczasowy dorobek i światowa trasa koncertowa są doskonałym potwierdzeniem tego, że rap wcale nie przechodzi okresu stagnacji, do której raperzy odwołują się już zdecydowanie zbyt długo.
Spora ilość zadowolonych Kempowiczów wylała się tamtej nocy również z hangaru backspin gdzie koncert zagrała Akua Naru. Dziewczyna urzekała publikę niesłychaną charyzmą. Bijąca od sceny energia i częste zachęcanie do zrobienia hałasu sprawdzały się znacznie lepiej, niż można by się spodziewać w przypadku tak mocno rozluźnionego grona odbiorców. Możemy spokojnie założyć, że obydwie strony świetnie się bawiły.
Dzień trzeci
Kolejny poranek utartym schematem, żeby nie drażnić organizmu. Standardowe dwie godziny regeneracji i tym razem podróż. Lokalny Kaufland okupowany jest przez Kempowiczów do godzin popołudniowych i przez cztery dni generuje zyski za które prawdopodobnie można by polecieć w kosmos. Warto zaliczyć taką wycieczkę, aby odkryć kolejną z cegiełek budujących klimat festiwalu.
Myśl o sobotniej serii koncertów od momentu publikacji harmonogramu budowała ekscytację wokół wydarzenia. Był to ostatni dzień występów, a pozycje line-upu zwiastowały siedem najbardziej syto wyścielonych godzin festiwalu. Oczekiwania wobec artystów z pewnością były gigantyczne, i nic w tym dziwnego. Po pierwsze, trzy spośród dziewięciu punktów na liście to absolutne legendy rapu. Po drugie, Kempowicze mieli naprawdę sporo okazji, aby najeść się emocji podczas czwartkowego i piątkowego wieczoru. Poprzeczka została ustawiona wysoko i w napięciu czekałem na rozstrzygnięcie.
Dotarłem w okolice sceny lekko spóźniony. Koncert zagrany przez Gang Star Foundation opiewał w sporo klasyków, których wjazd powodował okrzyki radości. Te szybko ucichały i tłum sprawnie powracał do leniwego machania rękami. Dalej nie jestem w stanie powiedzieć, czego zabrakło do lepszego show, pomijając delikatnie nachalne próby przypodobania się publice. Zaangażowania było sporo, rap płynął dobrze, może ich występ powinien odbyć się nieco później? Koncert Gang Starr Foundation nie był rozczarowaniem, ale daleko mu było choćby do występu The Four Owls .
Trzeba przyznać, że w komfortowym położeniu znalazł się tego roku s zpadyskład. Usytuowani między dwoma tłustymi koncertami mieli dać występ na wzór showcasu. Osobno dorobek Gurala dawał ogromne możliwości na pobudzenie miejscami lekko znużonej publiki, a w połączeniu z resztą składu naprawdę pozwalał rozwinąć skrzydła. Niestety w tym wypadku potencjał nie pokrył się w najmniejszym stopniu z oczekiwaniami. Ze szpadyskładu wyróżnił się tylko Mielzky, a sam Gural chyba odrobinę zbyt mocno wziął sobie do serca kempowy klimat.
KONTRAFAKT z Rytmusem na czele, po raz pierwszy tego dnia zajął publiczność ogniem. Pozdrowienia w różnych językach, interakcja z odbiorcami na zdecydowany kciuk z górę. To prawdopodobnie jedyny moment, w którym pod sceną Kempowicze z Polski, Czech i Słowacji mogli jednocześnie poczuć się jak na koncercie rodzimych wykonawców. Setlista przeplatana utworami o różnym tempie sprawiła, że nikt przed sceną się nie nudził, a kiedy wjechało JBNMT, boże – właśnie dla takich chwili pakujesz się w sam środek tłumu.
Przyszedł czas na jedną z najgłośniejszych kolaboracji ostatnich lat. W występie PRhyme, mimo scenicznych kanonów, frontman wcale nie wybijał się sporo nad DJ’a. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że DJ Premier mógł momentami nieco przyćmiewać gwiazdę słynącego ze świetnego freestylu Royce da 5’9″ . Zgodnie z przewidywaniami materiał z ich albumu oraz niesamowity warsztat duetu pozwolił zagrać jeden z koncertów najbliższych tym kilku, które wypaliły mi się w pamięci prawdopodobnie na stałe.
Tego, czego wszyscy się spodziewali był w następnej kolejności rozpierdol. Sety Dope D.O.D. zbudowane są najczęściej w taki sposób, żeby zmusić Cię do skakania przez pełną godzinę. What happened i pod sceną rozpętało się piekło, z głośników z potężną mocą strzelały lasery, był moshpit, pogo, chaos i mocno zaciśnięte szczęki. Holenderska formacja przedstawiła całkowicie inny zestaw emocji. Domyślam się, że dokładnie ten rodzaj energii, niekontrolowany i w innym miejscu mógłby w pewnych sytuacjach być zapalnikiem solidnych zamieszek – „ Combustable !”. Bawiliśmy się świetnie.
Pojawienie się Ghostface Killah na kempowych deskach głównej sceny na kilka dni przed festiwalem stanęło pod wielkim znakiem zapytania. W efekcie przepychanek prawnych organizatorów z managerami byłego członka Wu-Tang Clanu koncert się odbył. Wielu fanów pojawiło się na nim, aby ujrzeć show jednego z pionierów gry, poczuć początki rapu bezpośrednio na własnej skórze. Spora cześć z nich, przynajmniej ta strasznie nieuwalona, trochę bardziej świadomie i momentami z lekkim zażenowaniem słuchała, jak Ghostface wymaga wdzięczności za to jakich trudności nastręczył mu przyjazd na Hip Hop Kemp zamiast po prostu robić swoje. Miłym akcentem było z jego strony zaproszenie na scenę dwóch ziomków, którzy podekscytowani skorzystali z okazji prezentacji swojego flow na Protect Ya Neck. Humory zdecydowanie dopisały, a sam występ uważam za udany, niedosytu niestety się nie pozbędę.
Mobb Deep weszli na Main Stage ze sporym opóźnieniem. Nie minęło wiele czasu, zanim koncert zaczął zwyczajnie nużyć. Po tym, co zaserwowali Dope D.O.D., wszystko mogło zdawać się odrobinę niemrawe, ale nie w tym rzecz. Nie mogłem odeprzeć wrażenia, że to co słyszę jest rapowane na siłę. W żadnym z serwowanych klasyków nie czułem zaangażowania, którego oczekuje się po gwiazdach wieczoru, w zasadzie zamykających największy hip-hopowy festiwal w Europie.
Koniec wytłuszczonych napisów nie oznaczał wcale kulki goryczy w przełyku. Wydajnie zagospodarowana godzinna przerwa i teleportacja do backspin hangaru, gdzie kolejno formacja YZO Empire oraz P-Money solo, dali występy, które energetycznie powalały na deski większość sobotnich wydarzeń na głównej scenie. Była dzikość, złość i cały pakiet innych emocji, ale przede wszystkim od raperów biło zaangażowanie, którego tak bardzo brakowało przez sporą część wieczoru.
Stojąc z bagażami gotowymi do drogi jeszcze raz przebiegłem pamięcią ostatnie dni. Wnioski przychodziły zadziwiająco lekko. Kemp to impreza, którą każdy mimo szeroko pojętej integracji przeżywa indywidualnie. Czeskie święto kultury hip-hop jest jednocześnie tym, czego się spodziewasz i czymś zupełnie innym. Przekonać się o tym możesz tylko na własnej skórze bo żaden tekst, foto, czy wideo-relacja nie są w stanie oddać niepowtarzalnego klimatu budowanego przez setki małych i zaskakujących rzeczy. Jedyne podsumowanie, jakie przychodzi mi w tej chwili na myśl to „do zobaczenia!”.