Jest coś nieodpowiedniego w stwierdzeniu „nie lubię jazzu”. O wiele częściej można usłyszeć, że ktoś jazzu nie zna albo zna za mało, żeby się na jego temat wypowiadać. Jednak zdecydowana większość społeczeństwa wie, kim jest Louis Armstrong czy John Coltrane – więc kiedy w takiej Trójce poleci What a Wonderful World czy Autumn Leaves, trudno będzie znaleźć osobę, która nie będzie tych utworów chociażby kojarzyła. Bo ikony muzyki popularnej są powszechnie znane i przywoływane na każdym kroku. Wystarczy zerknąć na listę mniejszych bądź większych festiwali jazzowych, na których publiki nie brakuje i brakować nigdy nie będzie. Albo przejść się do empiku – w sierpniu tego roku ruszyła sprzedaż kolekcji Empik Jazz Club, skondensowanej historii jazzu. I kto się oprze, jeśli podsuwają przy ladzie, do tego za dwadzieścia złotych?
Jazz i muzycy jazzowi w pewnym sensie budzą szacunek, a osoba spotykająca się z tym gatunkiem i jego przedstawicielami nie musi posiadać żadnej szczegółowej wiedzy na temat, dajmy na to, dyskografii Charliego Parkera – wystarczy, że zobaczy zdjęcie elegancko ubranego jazzmana z lśniącym saksofonem i posłucha Parker’s Mood , a poczuje, że się odchamiła. Bo to stare, bo porządne, bo instrumentalne. Bo od razu przywołuje na myśl klasę zakorzenionego w świadomości ludzkiej obrazu lat dwudziestych.
Mam wrażenie, że mało kto zna jazz – sama znając dziesiątki albumów i biografii muzyków jazzowych nie nazwałabym tego znajomością gatunku. Bo trudno jest go poznać. Całkowite poznanie skutkuje utrudnieniami w słuchaniu. Automatyczne wychwytywanie schematów, powtarzalności pewnych solówek, zauważenie, że improwizacja wcale nie była taka improwizowana, a złożona z elementów standardów. I szczerze mówiąc nie chciałabym znaleźć się na takim etapie, bo właśnie ten pozbawiony wiedzy teoretyka muzyki odsłuch daje mi najwięcej przyjemności.
A może jest to po prostu niezaprzeczalnie dobra muzyka? Nawet jeśli dla niektórych nudna czy powtarzalna, to i tak dobra. I dlatego to stwierdzenie „nie lubię jazzu” w społeczeństwie nie występuje. Jesteśmy wychowywani w szacunku do wielu rzeczy i jestem w stanie uznać jazz za jedną z nich. Naturalnie szacunek ten przychodzi raczej z wiekiem – trudno jest mi wyobrazić sobie dwunastolatkę zasłuchującą się w Spanish Key Milesa Davisa (chociaż nie twierdzę, że takie dwunastolatki nie istnieją).
Jednak gdyby teoria o kompletnym braku ludzi nielubiących jazzu okazała się w stu procentach prawdziwa, życie byłoby zbyt piękne. Wszystko się da, da się też wyodrębnić grupę osób, które, dorzucając całkiem porządne uzasadnienie, powiedzą, że nie lubią jazzu. Niektórzy miłośnicy Bacha i reszty ferajny, prawdopodobnie jedni z najbardziej ograniczonych słuchaczy na świecie (nie mówię o ograniczeniu jako o wadzie) – oni dokonują oceny przez pryzmat muzyki poważnej, skutkiem czego uważają, że jazz jest pozbawiony konstrukcji, wypełniony improwizacją wynikającą z muzycznej wolności. Szanuję ich opinię i podziwiam za pracę jaką włożyli w poznawanie teorii muzyki klasycznej. Ale nie ukrywajmy, wśród przeciętnych słuchaczy muzyki popularnej rzadko można znaleźć kogoś, kto podczas odsłuchiwania danego utworu zastanawia się nad konstrukcją, do tego konstrukcją w odniesieniu do dzieł Mozarta.
Na koniec polecę utwór, który rozpoczął moją przygodę z jazzem. Więc jeśli ktoś czuje, że może poświęcić dwadzieścia siedem minut swojego życia na zapoznanie się z muzyczną ekstrawagancją Milesa Davisa, odpalać śmiało!