Często bywa tak, że dany zespół postanawia wydać nowy album nie ze względu na rodzący się w głowach zamysł kompozytorski, a ze względu na zbyt długą absencję. W przypadku muzyki współczesnej większość fanów nie jest skłonna do ciągłego męczenia materiału, który od ponad dwóch lat jawi się jako “ostatnie wydawnictwo”, a organizatorzy festiwali bardziej interesują się artystami mającymi na koncie niedawne premiery. Potrzeba ponownej zaznaczenia swojej obecności nie jest oczywiście niczym złym, a niesamowicie racjonalnym i uzasadnionym. Zgubny efekt takich działań uwydatnia się w momencie, w którym wydawany album w dużej mierze zahacza o nudę.
W przypadku Caracal nie można mówić o materiale złym czy skrajnie niezadowalającym, bo Disclosure po raz kolejny zaprezentowali utwory płynnie wpasowujące się w klubowe realia. Problem polega na tym, że bracia Lawrence nie są duetem kreatywnym; są świetni w tym, co robią i na Caracal może ten proces twórczy postępował całkiem sprawnie, ale nawet powrót do kolaboracji z Samem Smithem nosi znamiona potrzeby stąpania po bezpiecznym sprawdzonym gruncie. “Omen” to utwór o zdecydowanie mniejszym potencjale niż “Latch”, ale obok “Holding On” z Gregorym Porterem, „Nocturnal” z The Weeknd i “Willing & Able” z Kwabsem zasłużył na miano kawałków prezentujących naprawdę świetny poziom – w dużej mierze to zasługa niebanalnych artystów towarzyszących, ale ktoś dobierać ich musi. Guy i Howard Lawrence robią to bezbłędnie. O dziwo nawet, zazwyczaj nudny, wokal Lorde w “Magnets” nie brzmi najgorzej, szczególnie w momentach, w których został wzbogacony o popowe rozmycie. Pozostałe panie pojawiające się na albumie, czyli Lion Babe i Nao, również pozostawiły po sobie całkiem dobre wrażenie.
Spłycone doznania, jakie serwuje Caracal, są wynikiem zachowawczości. “ It feels like I only go backwards, baby ”, śpiewał Kevin Parker – a skoro bracia Lawrence już i tak na swoim albumie zaśpiewać musieli, to mogli te słowa jakoś sparafrazować, bo Caracal powraca do schematów prezentowanych na Settle . Wprawdzie na “Jaded” pojawia się wers “ Step back, refrain ”, więc jakiś zamiennik parkerowskiego przesłania mamy. Ostrożna garage’owa stylistyka z (tutaj nawet pomnożonymi) elementami synth-popu i house to działanie na kształt powtórki z rozrywki. Rozrywki bardzo dobrej, bo co do tego, że Disclosure są absolutną czołówką popularnej muzyki tanecznej nie mam żadnych wątpliwości. Z tym, że popadanie w rutynę rzadko kiedy okazuje się być dobrym rozwiązaniem, szczególnie jeśli mówimy o muzyce elektronicznej. To dobre rozwiązanie dla niszowych twórców, którzy nigdy nie wyjdą poza granice lokalnego klubu. Kiedy mowa o duecie odznaczającym się tak dużą popularnością, pojawia się możliwość znudzenia słuchacza – i właśnie ta możliwość została urzeczywistniona.
Tak też Caracal przechodzi bez echa, dodatkowo zostawiając po sobie tęsknotę za mocniejszym uderzeniem. Niestety nie znajdziemy tu oczywistych bangierów w stylu “Latch” czy “When A Fire Starts To Burn”, o ten tytuł może starać się jedynie “Holding On” (chociaż jako taki potencjał drzemał również w “Superego” czy “Echoes”). Może sytuacja nieco się poprawi, kiedy Flume postanowi coś zremiksować – tak jak wtedy, kiedy tchnął nowe życie w “You & Me”, zrzucając oryginał na dalszy plan. Głównym kandydatem do ulepszenia zdecydowanie zostaje “Masterpiece”, który, paradoksalnie w kontekście tytułu, jest jednym z gorszych momentów na wydawnictwie, nawet w obliczu całkiem przyjemnego wokalu Jordana Rakei.
Caracal uwydatnił wspomnianą zachowawczość braci Lawrence – ci, idąc po najmniejszej linii oporu, zaserwowali grę, którą wszyscy dobrze znają. Dla niewymagającego słuchacza będzie to całkiem udana kontynuacja brzmienia znanego z Settle, dla tych świadomych potencjału muzyki elektronicznej ukłucie zawodu. W tym przypadku wachlarz możliwości był zarówno ogromny, jak i brutalnie zignorowany. Narzekać można, ale zbędnym byłoby demonizowanie – to niepełne rozwinięcie nie powinno być rozpatrywane w kategoriach złego albumu. Względnie krótki staż i młody wiek artystów mogą uchodzić za swego rodzaju okoliczności łagodzące – na Caracal poniekąd został narzucony syndrom drugiego albumu, z którym borykało się wielu muzyków wydających świetne trzecie czy czwarte longplaye. Nadzieja pozostaje, jednak w szczególności przykrym jest to, że na kolejne wydawnictwo Disclosure będę czekała raczej w towarzystwie Settle , bez potrzeby powracania do Caracal.
Bracia Lawrence popadli w rutynę, przez to traci materiał, w którym drzemie za dużo potencjału, żeby forma prezentowana na Caracal mogła w jakikolwiek sposób zachwycić