Radość ogarnia moje serce, gdy słyszę o młodych zespołach, które ciągnie do psychodeli. Co więcej, czerpiąc z kaganka lat 60 i 70 nie omieszkają one dodać czegoś od siebie. Teraz konkretnie chciałbym zająć się dwoma australijskimi grupami, które zjednują sobie coraz większą rzeszę fanów. Zobaczmy na co stać Tame Impala i Pond.
W przypadku Tame Impala możemy już mówić o komercyjnym sukcesie, który zafundowali sobie ostatnią płytą, tzn. Lonerism . Pochodzący z Perth artyści już od 2008 roku raczą nas swoim nietuzinkowym podejściem do tematu. Zaczęli od twardszej, gitarowej EPki, która owszem była dosyć ogólna i czuć było w niej jeszcze ten garażowy klimat, ale dało się zauważyć, że idą w zaparte i poszukują tego psychodelicznego klimatu, który znamy dzisiaj. Transowe riffy zawarte na owym krążku tym bardziej potęgują to uczucie.
Następnie było jeszcze ciekawiej. Innerspeaker to niezły kawał melancholii, zawieszone jakby między niebem a ziemią, lekkie zagrywki sprawiają, że słuchając tego wydawnictwa można zacząć bezwiednie lewitować. Owo brzmienie to przede wszystkim zasługa niezastąpionych gitar Rickenbacker operujących ciepłym brzmieniem oraz klimatycznych klawiszy współgrających z całą resztą. Kevin ze swoim nietypowym wokalem jest jak promień słońca wychodzący spoza instrumentalnych chmur. Wszystko tworzy spójną całość, łącznie z tekstami.
Ostatnie wydawnictwo zachodnioaustralijskich hipisów to już bardziej elektroniczne dzieło. Wspomniane już Lonerism było tegorocznym nominowanym do Grammy za najlepszy album alternatywny. Nic w tym dziwnego, płyta otwiera horyzonty i jest świadectwem dojrzałości Tame Impala . Album spotkał się z komercyjnym zachwytem, jest bardziej przystępny. Jest tam kilka hitowych aranżacji. Syntezator okazał się być zbawieniem., bo to na jego dźwiękach budowali kolejne konstrukcje, może już nie tak lekkie jak poprzednio, ale bardziej kolorowe, żywe i hipnotyczne. Dobra robota i oby moc ich nie opuszczała!