The Record Company , czyli rock and rollowe trio z Los Angeles, w skład którego wchodzą perkusista Marc Cazorla, basista Alex Stiff oraz gitarzysta/wokalista Chris Vos. Supportowali takie legendy jak B.B. King czy Buddy Guy, teraz stawiają kolejne kroki na swojej muzycznej drodze. Niedawno po raz pierwszy przylecieli do Europy – aktualnie grupa jest w trakcie serii koncertów w Polsce. Tuż przed występem w Grodkowie 13 listopada udało mi się porozmawiać z liderem zespołu – Chrisem Vosem . Dlaczego warto mieszkać w LA? Jak znaleźć się w soundtracku popularnego serialu? Jakiego albumu nie wydawać? Odpowiedzi na te i inne pytania poznacie dzięki lekturze poniższego wywiadu.
Szymon Baczyński
: Jak czujecie się w Europie? Jak się tu znaleźliście?
Chris Vos
: Cóż, jesteśmy w Europie od pięciu tygodni. W tym czasie zaliczyliśmy trasę z Blackberry Smoke. Graliśmy w Hiszpanii, Danii, Szwecji, Szwajcarii, Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii, takie tam. To dla nas niesamowite doświadczenie. Przez kolejne dwa i pół tygodnia gramy w Polsce, Czechach i na Słowacji. To nasz pierwszy raz, jeśli chodzi o Europę i jest świetnie.
Jak postrzegacie europejską muzykę i Europę w ogóle?
Nie wiem, czy można mieć jedno konkretne spojrzenie na cały kontynent. Jest tu ogromna różnorodność między poszczególnymi krajami. Na pewno wszędzie publiczność jest bardzo pozytywna. To wielkie przeżycie dla kogoś, kto spędził całe życie w USA. Zjeździliśmy Kanadę i każdy ze stanów z wyjątkiem Alaski – to jedyny, który nam został. Dobrze jest wreszcie odwiedzić nowe miejsca i spojrzeć na to wszystko od innej strony. Muzyka w Europie jest fantastyczna tak jak wszędzie indziej. Znajdzie się taka, którą lubię i taka, której nie chcę słuchać. Są muzycy, których uważam za inspirujących, są muzycy, którzy grają dla kogoś innego niż ja, ale to już nie mój biznes.
Okej, pomówmy w końcu o was. Jesteście z LA. California nie jest tak silnie kojarzona z bluesem jak na przykład Missisipi czy Chicago. Czy blues z zachodniego wybrzeża wyróżnia się czymś konkretnym?
Osobiście mieszkam w LA niedługo. Właściwie dorastałem dziewięćdziesiąt minut drogi od Chicago, o którym wspomniałeś. Zatem już wcześniej byłem pod wpływem muzyki, którą mogłem tam usłyszeć. Właśnie te dźwięki zabrałem ze sobą podczas przeprowadzki do Los Angeles. Zresztą, nie uważam żebyśmy grali po prostu bluesa. To, co robimy, to szeroko pojęty rock and roll. Choć każdy wie, że na początku kapele takie jak The Rolling Stones czy Cream były głównie pod wpływem bluesa.
Cała ta zabawa w klasyfikowanie muzyki nie jest taka łatwa.
Taaaak. Myślę, że gatunki muzyczne są pomocne, gdy nie znasz jakiegoś artysty, a chcesz wiedzieć, co ten gość mniej więcej gra. Ale w czasach internetu wystarczy kilka kliknięć i po pięciu sekundach wiesz, czy czyjaś muzyka jest w twoim klimacie czy nie. Więc klasyfikacja rzeczywiście może pomóc słuchaczom znaleźć coś dla siebie, ale nie można powiązać się wąsko z jakimkolwiek gatunkiem muzycznym, bo jedyne, co zrobisz, to zamkniesz się w ciasnej klatce i odbierzesz wiele możliwości.
Wydaje mi się, że sporo u was klimatów Grateful Dead, ale może ktoś ze współczesnych twórców też was inspiruje?
No pewnie. Jestem wielkim fanem Charlesa Bradleya czy Sturgilla Simpsona, który jest naprawdę popularny w Stanach. Oprócz tego każdego, kto dobrze gra na gitarze, ma dobry głos i gra rock and rolla! Lubię też posiedzieć w latach dziewięćdziesiątych i zespołach nowoczesnych, ale już klasycznych: Oasis, Radiohead, a nawet Boards of Canada czy Aphex Twin. Czasem jest to hip-hop, czasem country. Można się tego nie spodziewać, wiedząc, co oferujemy. Nie każdemu się to spodoba, ale właśnie takich grup słucham, szczerze.
Mógłbyś chyba zostać redaktorem w kinkyowl łącząc zamiłowanie do tak różnorodnych brzmień… ale idźmy dalej. Opowiedz więcej o twórczości The Record Company. Jakiego odbiorcę może zainteresować wasza muzyka?
Chciałbym powiedzieć, że staramy się podkreślić rolę basu i perkusji, sekcja rytmiczna jest bardzo ważna. Jakiego słuchacza? Na pewno takiego, który zasłuchuje się w materiale klasycznych zespołów, takich jak Stonesi. Jakkolwiek, naszą muzyką chcemy pokazać, że jesteśmy tu i teraz. Nie możesz starać się wrócić do tego, co było wczoraj. Można zaczerpnąć inspiracji z przeszłości i przenieść ją do teraźniejszości. Sorry, rok 1965 już nie wróci.
A czego można się spodziewać po waszej debiutanckiej płycie, która nadejdzie w lutym 2016?
To będzie dziesięć piosenek. Jeśli zamówisz ją wcześniej, dostaniesz dwa dodatkowe kawałki. Cóż, możesz się spodziewać materiału, który będzie szczery. Będziesz mógł go puścić, kiedy wpadnie do ciebie paru kumpli, żeby strzelić kilka browarków albo wtedy, gdy wyruszysz w długą trasę, w końcu to rock and rollowa płyta. Naprawdę ciężko pracujemy nad tym materiałem i jestem przekonany, że to będzie najlepszy album jaki jesteśmy w stanie nagrać na tę chwilę. Nie możemy się doczekać, aż wypuścimy ją w świat. Naszą wytwórnią jest Concord Music, a dystrybutorem będzie Universal Records. Dobrze nam z tą myślą.
Na youtube opublikowaliście także kilka coverów. Jakie odczucia towarzyszą graniu kawałków skomponowanych przez blues-rockowe legendy w porównaniu do grania tych skomponowanych przez was?
Przychodząc na nasz koncert usłyszysz naszą muzykę, czasem gramy jeden, góra dwa covery. Nasz set na dziś ma około 90minut, nie mogę wykluczyć, że pojawi się tam jakiś cover. Graj jak najwięcej piosenek ludzi, których podziwiasz. To uczy Cię muzycznej struktury oczami najlepszych. Wtedy nauczysz się pisać swoje własne piosenki. Najlepsze jest to, że nie musisz iść do żadnego nauczyciela, żeby to zrobić. Możesz zostać w swoim pokoju, słuchać i próbować to odtworzyć. Co do własnych kompozycji, dla mnie granie ich jest ważne, ponieważ jest przekazywaniem jakiejś wiadomości, uczucia, co traktuję bardzo osobiście. Jeśli już gramy cover, nie próbujemy nikogo imitować, robimy to na swój sposób. Podsumowując tę kwestię, grając obojętnie czy to nasz, czy to cudzy utwór, dopóki on mi się podoba, dopóty czuję się naprawdę poruszony, gdy go gramy.
Polecił mi was znajomy, który usłyszał wasz utwór w jednym z odcinków serialu „W garniturach”. Jak to się stało, że akurat waszą muzykę można usłyszeć w tej, teraz już znanej na całym świecie, produkcji?
Mieliśmy dużo szczęścia. Generalnie to jedna z zalet mieszkania w mieście takim jak Los Angeles, poznawania wielu ludzi w odpowiednich środowiskach. Mieści się tam przecież cały przemysł filmowy i telewizyjny. Zyskuje się wiele przyjaźni. Na swojej drodze natrafiasz na agentów zajmujących się tym biznesem. Na przykład – nagle spotykasz gościa, który załatwi ci koncert w fajnym miejscu czy takiego, który zaniesie twoją muzykę do odpowiedniego producenta telewizyjnych show. Mieliśmy szczęście poznać tego typu osoby.
Jak trudne jest przebicie się przez niezliczoną konkurencję tak, aby dotrzeć do odbiorcy w samych Stanach Zjednoczonych?
Jak trudne? Tak, jak wszystko inne! Jak powiedziałeś, sporo ludzi usiłuje dostać się przed publikę. Myślę, że ważne jest bycie sobą, codzienna praca – tak ciężko jak potrafisz – od rana do nocy. Kiedy siedzę w barze z kumplami wciąż o tym myślę, chyba w ogóle nie przestaję o tym myśleć. To zajmuje całe lata, ale w pewnym momencie musisz się zdecydować kim jesteś, wiedzieć co lubisz i móc sobie powiedzieć „oto, kim jestem, oto, co mam do zaoferowania, jeśli ludziom to się podoba – wspaniale, jeśli nie – to nie mogą zmienić tego, kim jestem”. Nie pozwól powiedzieć byle komu „nie lubię twojej muzyki, zmień sposób w jaki to robisz”. Rób to po swojemu i jakimś sposobem odnajdziesz swoje brzmienie. Uważam, że każdy artysta może je odnaleźć, pracując wystarczająco ciężko. To jak z poznawaniem ludzi. Spotkasz ich tysiące, ale nigdy nie spotkasz dwóch identycznych osób. Tak, jak jest to naturalne w społeczeństwie, tak samo w muzyce, pod warunkiem, że będziesz sobą.
Wyobraź sobie, że macie kilka dobrych albumów na koncie, każdy kolejny sprawiał, że zyskiwaliście coraz więcej fanów. Od wydania ostatniego albumu minęły dwa lata i czujecie mus by wejść do studia. Tym razem nie czuliście tych wibracji, co wcześniej i nowy materiał nie jest według was na miarę waszych możliwości. Ile jest słuszności w wydaniu takiej płyty, która ma tylko zaznaczyć waszą obecność na rynku?
NIE. Zero słuszności. Jeżeli masz muzykę, która nie podoba się publiczności, lecz ty w nią wierzysz, nie ma problemu. Publiczność może powiedzieć – wolimy waszą starą muzykę – nie ma w tym nic złego. Słuchacz ma prawo tak sądzić, za to artysta ma prawo powiedzieć – wierzę w to, co robię w 100% – i nie dać się rozerwać. Także nie wydawaj takiej płyty, bo stracisz to prawo.
Pytam, ponieważ na pewno zdajecie sobie sprawę, że to częste zjawisko w świecie muzyki. A że jesteście jeszcze przed wydaniem swojego pierwszego longplaya, byłem ciekaw co sądzisz o tym, co może was spotkać w przyszłości.
Jak odnosicie się do współczesnej muzyki popularnej? Myślicie, że komputery i szeroko pojęta elektronika wyniszczy kiedyś zupełnie muzykę akustyczną, surową, powiedzmy analogową?
Pewnie, że nie. Raz jedna rzecz jest popularna, kiedy indziej druga, ale nic nie będzie wyniszczane. Ja nic nie mam do popu. Poza tym, zauważyłem, że bywają okresy, w których rock and roll zyskuje na znaczeniu, innym razem ludzie trochę mniej się taką muzyką interesują. Wydaje mi się, że obecnie mamy do czynienia z tym pierwszym zjawiskiem i to jest wspaniałe.