Kto by się spodziewał takiego obrotu spraw… Facet, który z formacją SOFA robił przyjemne, kolorowe R&B, kolaborował ze świetnymi artystami i zbierał należyte brawa, nagle powraca do korzennego, szorstkiego blues- rocka i nadal jest bezbłędny. W tamtym roku kupił mnie singlem ‘Kate Moss’, a potem istnie wystrzałowym (!) albumem ‘Głupi’. Tym sposobem, jak kula armatnia, zburzył mój cały sceptycyzm wobec polskiej sceny muzycznej. Można powiedzieć, że kraj ‘zgłupiał’ na punkcie jego nowego projektu, co widać po zasilanych kolejno listach przebojów i zapełnianych salach koncertowych. Zmian nie należy się bać, to chyba udowadnia nam dzisiaj Tomasz Organek, z którym udało nam się porozmawiać.
KINKYOWL: Na początek chciałem pogratulować wydanego w tym roku krążka „Głupi”. Skąd pomysł na zmiany po tylu latach spędzonych na graniu z SOFĄ?
Tomasz Organek: Dziękuję. Właściwie od zawsze wiedziałem, że któregoś dnia założę swój autorski zespół. To przeświadczenie nie opuściło mnie w zasadzie nigdy. Odwrotnie, z biegiem lat czułem, że coraz bardziej jestem do takiego solowego aktu gotowy. To musiało we mnie dojrzeć, musiałem zrozumieć kim chcę być, o czym i jakim językiem chcę mówić. W zeszłym roku nadszedł wreszcie czas by to zrobić, nie tylko o tym myśleć.
Da się również zauważyć, że twoja obecna muzyczna droga różni się diametralnie od tego, co robiłeś z SOFĄ. Czy rock’n roll drzemał w tobie już od jakiegoś czasu?
Rock’n’roll to muzyka, która obok jazzu mnie ukształtowała. Jazz jest intelektualny, rock emocjonalny – to dwie strony tego samego medalu. Można powiedzieć, że Sofa wydarzyła mi się niejako po drodze. Zostałem do niej zaproszony w momencie, gdy zdałem na Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej do Katowic. Na początku dużo improwizowaliśmy, razem eksplorowaliśmy harmonię, więc było mi tam dobrze, chociaż zawsze w odtwarzaczu miałem swojego Hendrixa, Cream, The Doors, Sonic Youth, Soundgarden, Coltrane’a, Clifforda Browna, Kenny Garretta. Można powiedzieć, że dzięki Głupiemu wróciłem do korzeni. Moje pierwsze zespoły w średniej szkole ale też i na studiach to były formacje rockowe lub blues – rockowe.
Widać, że nowe wydawnictwo idzie zdecydowanie w stronę rocka alternatywnego, jednak nie brakuje w nim akcentów bluesowych i folkowych. Czy coś szczególnie zainspirowało Cię do działania w tym kierunku?
Nic szczególnego. To po prostu wypadkowa muzyki, której słucham, lubię i cenię przefiltrowana przez własny pogląd na to jak to może brzmieć w XXI w.
Na Twoim tegorocznym wydawnictwie słyszy się m. in. energię i szaleństwo, ale także refleksję nad młodością. Czy czujesz się w pewien sposób głosem jakiegoś pokolenia? Czy stąd pomysł na wykorzystanie utworu Tadeusza Śliwiaka „Ta nasza młodość”?
Nie biorę odpowiedzialności za swoje pokolenie. Mimo że z Judymem łączy mnie to samo imię, to na tym zbieżność się kończy. Nie chcę nikogo na siłę ratować, uświadamiać, czy uszczęśliwiać. Ponieważ wszedłem w lata mocno pochrystusowe, stać mnie na pewien dystans, refleksję niejako z zewnątrz, z oddali. Im człowiek starszy, tym wyraźniej pewne zjawiska widzi. Im większy dystans, tym mniejsze zdziwienie i tym większa pewność co do niezmienności ludzkiej natury i zdartego do cna szlaku jakim się życie toczy. „Ta nasza młodość” wzięła się poniekąd z przypadku ale już sam wybór piosenki przypadkowy na pewno nie był. Podczas Nowego Męskiego Grania w Sopocie obowiązywała formuła według której młode zespoły sięgają po klasykę, żeby ją na nowo zinterpretować, odkodować w warunkach wieku XXI. Od razu pomyślałem o tym utworze, bo zdał mi się odpowiednią puentą naszego spotkania w Sopocie. Lato w pełni, plaża, wolność, swoboda i dziewczyna młoda, czyli nic innego niż „ta nasza młodość z kości i krwi, ta nasza młodość, co z czasu kpi, co nie ustoi w miejscu zbyt długo, ona – co pierwszą jest, a potem drugą”. Natychmiast po wykonaniu tej piosenki na żywo, Piotr Stelmach z PR3 poprosił o wersję studyjną tego nagrania i tak się zaczęło.
Oprócz polskich tekstów, na solowym wydawnictwie pojawiły się również dwa utwory anglojęzyczne. Skąd pomysł na umieszczanie ich w tej formie językowej?
Z wykształcenia jestem filologiem angielskim – ja po prostu bardzo lubię ten język i chciałem, żeby coś „niepolskiego” znalazło się na płycie. Czasami też zdarza się sytuacja w której jestem bezradny wobec jakieś piosenki i żadne polskie słowo mi do niej nie pasuje. Jeżeli od razu w kompozycji słyszę język angielski, to staram się z tym na siłę nie walczyć. Zapisuję ją po angielsku, bo to jest prawdziwe.
Wracając do SOFY, jak wspominasz ostatnie 10 lat od wydania pierwszej EP-ki „Wicked Skills”?
Wspaniale. To był piękny czas. Dane mi było zjeździć nie tylko Polskę ale też i Europę (graliśmy w UK, Niemczech, Austrii, Czechach, Litwie, Łotwie, Estonii, Portugalii), poznać branżę, różne środowiska artystyczne, nauczyć się produkcji muzycznej, pracy w studio, kompozycji, dało obycie sceniczne, pozwoliło zrozumieć siebie, ukształtować jako artystę. Zagraliśmy tez chyba na większości znaczących festiwali w tym kraju. Bez tych ostatnich dziesięciu lat, nie byłbym tym, kim jestem dziś.
Podczas Waszej kariery mieliście również możliwość współpracować z kilkoma fantastycznymi artystami. Jak doszło do współpracy z O.S.T.R. i Smolikiem, i co dobrego wyciągnąłeś z tego jako artysta?
Każde spotkanie ze szczerym, niezależnym artystą jest bardzo cennym przeżyciem, bo daje poczucie sensu tego, co się robi. Po chwili okazuje się, że mimo różnorodności stylistyk, nasze podejście do pracy jest bardzo podobne. To bardzo zbliża i dodaje wiary w siebie. To były i są – bo do tej pory zdarza się nam współpraca na różnych polach – bardzo ważne doświadczenia. Z O.S.T.R.em poznał nas Hirek Wrona. Adam szukał zespołu, z którym mógłby zagrać na żywo w Trójce. Po tygodniu znajomości i dwóch próbach zagraliśmy razem koncert, który ukazał się później na płycie Trójka! Live. Kolejne kilka lat spędziliśmy razem grając wspólne koncerty. Z Andrzejem Smolikiem poznaliśmy się przy okazji pracy nad jego albumem, zaśpiewaliśmy na nim klika piosnek. Ta współpraca trwa do dzisiaj.
Jako SOFA zostaliście dosyć szybko docenieni w Polsce, choćby przez Fryderyki. Czy już od wydania „Many Stylez” czuliście, że za kilka lat wypłyniecie jako popularny zespół? Mieliście od początku takie ambicje?
Nasze ambicje były ogromne. Wszyscy byliśmy bardzo młodzi, rządni sławy i kariery. To naturalne. Każdy kto temu zaprzecza, mówi nieprawdę. Oczywiście można się z tego wyleczyć, żeby pracować normalnie. Nam się to udało dość szybko, bo w krótkim czasie zrozumieliśmy, że ta cała zabawa w szołbiznes jest raczej śmieszna niż poważna i zajęliśmy się pracą.
Jaki masz stosunek do polskiej sceny muzycznej? Widzisz w niej potencjał, szczególnie u młodszych zespołów?
Widzę potencjał i to ogromny. Polacy są impulsywni, melancholijni, nerwowi, sentymentalni i tak samo gotowi do zabawy jak i do bójki. To wspaniały materiał na nieskrępowaną, silną wypowiedź artystyczną. Jedyne co musimy jeszcze zrobić, to pozbyć się kompleksu bycia zespołem z prowincji. Geografii nie zmienimy, więc musimy zmienić mentalność. Nie musimy wyglądać i brzmieć jak z MTV, żeby być docenionym. Tendencja jest odwrotna, tylko należy do niej dojrzeć – jeżeli wtopimy się w jednorodną magmę nie tylko zespołów ale i ludzi, społeczeństw ciętych z metra jedną kosmopolityczną miarą, to w tej magmie zginiemy niezauważeni. Jedyna szansa na sukces, w moim odczuciu, to oryginalność i swoje zdanie. Ale ta wymaga odwagi.
Czego obecnie słuchasz? Byłeś ostatnio na jakimś ciekawym koncercie?
Nowej płyty ZAZ. Uwielbiam ją. Bardzo też lubię „Hard Believer” Finka, na którego przyjazd do Polski czekam z niecierpliwością.
Jesteś właśnie w trakcie trasy koncertowej po całej Polsce. Jakie są Twoje wrażenia związane z samą trasą i z publicznością?
Doskonałe. Pod koniec stycznia zaczynamy kolejne koncerty. Przychodzi na nie coraz więcej ludzi i – co mnie bardzo cieszy – nie jest to publiczność przypadkowa. To ludzie rozumni, wyrobieni, otwarci na muzykę i dialog. Wiem jak trudno jest w dzisiejszych czasach przyciągnąć ludzi do klubu na płatny koncert i bardzo jestem im za to wdzięczny.
Kończąc, zapytam czy planujesz pojawić się w przyszłym roku na jakimś letnim festiwalu? Dobrze czujesz się na dużej scenie?
Bardzo dobrze. Duża scena daje zupełnie inne możliwości przekazu, rozmach i moc wzmacniaczy. Uwielbiam grać w klubach, blisko ludzi ale duża scena jest pociągająca. Kontakt z publicznością jest bardziej ograniczony ale właśnie dzięki tej izolacji, dzieją się na niej czasami magiczne rzeczy. Duża scena wyzwala innego rodzaju energię, przy odpowiednich warunkach pozwala stworzyć widowisko. Co do moich występów na letnich festiwalach, to inicjatywa leży po stronie organizatorów. Jak wiadomo, chcieć a móc to dwie różne rzeczy. Ja mogę chcieć ale móc mogą tylko oni.