Już po pierwszych nagraniach udostępnionych przez Tuff Love można było zauważyć, że duet ten jest ściśle związany z otoczeniem, w którym przyszło mu tworzyć – Julie Eisenstein (gitara elektryczna, wokal), Suse Bear (bass, wokal) oraz ich perkusista koncertowy, Ian Stewart, pochodzą bowiem z Glasgow, czyli nieformalnej (pewnie przez to, że tak komercyjnej) stolicy Szkocji, będącej, zaraz obok Irlandii i Anglii, terytorium opanowanym przez shoegaze. Styl ten, tak wyemancypowany spośród ówczesnych trendów (i do dziś, w światowej muzyce, pozostający gdzieś na uboczu), jest przez Brytyjczyków wciąż kultywowany, tak jakby na dobre zamieszkał w garażach młodych twórców. Oczywiście niemożliwym jest, by jakaś idea została całkowicie zakonserwowana i, pozostając nietknięta, widniała wyłącznie za muzealnymi szybami. Senne partie wokalne i szumiące echo przesterowanych gitar ewoluowały, a swój udział w tym, dzięki wydaniu debiutanckiego albumu Resort , ma właśnie wspomniana formacja.
Osoby niezaznajomione z twórczością tego zespołu mogą się więc zastanawiać: co ciekawego można zrobić z tak ograniczonym technicznie i wyeksploatowanym nurtem? Tego typu pytania są niesamowicie powszechne i spędzają sen z powiek kolejnych generacji artystów. Oni natomiast, jeżeli są dość kreatywni i odważni, znajdują zwykle jedno idealne rozwiązanie – prostotę, która zwykle wydaje się być zbyt banalna dla ambitnych twórców, i niemal nieosiągalna dla zamkniętych gatunkowo. Tak więc, gdyby w ocenie materiału zaprezentowanego na Resort kierować się wyłącznie powyższymi przesłankami, to do głowy przychodziłyby wyłącznie same komplementy. Czy słusznie?
W kwestii czysto estetycznej, nie ma tu zbyt wiele do zarzucenia, gdyż prawie wszystkie kompozycje reprezentują dobry smak i twórczą energię duetu Eisenstein – Bear. Ich kolejność, zwykle zgodna z tą proponowaną na EPkach, nie ma złego wpływu na tempo i zapewnia ewentualną możliwość przesłuchania ich jednym ciągiem. Zwracając uwagę na klimat, można poczuć bardzo słoneczną atmosferę płynącą rzecz jasna z inspiracji kalifornijskim lo-fi, natomiast przekaz emocjonalny wspomagają już cięższe, rodzime brzmienia. Utwory są krótkie i dosyć chwytliwe – można powiedzieć, że praktycznie wszystkie operują na niezbyt skomplikowanych wzorcach, wzbudzając w słuchaczu mniej wymagające podejście do sprawy. Z jaśniejszych punktów, przytoczyć wypada choćby lekko egzotyczne „Crocodile”, zadziorne „Slammer” oraz skoczne i wciągające „That’s Right”.
Spoglądając na, można już chyba rzec, fenomen brytyjskiego indie, grupa ta niespecjalnie wyróżnia się na rodzimym rynku. Owszem wydała całkiem spójny brzmieniowo, ale za to mało wyrazisty album. Jet to przypadłość, która ma duży związek z zawartością zbudowaną w całości z utworów wydawanych od początku istnienia formacji. Powoduje to bezpośrednie szkody w jakości albumu jako całości. Czarnym charakterem okazuje się być czas i okoliczności, ponieważ z reguły pierwsze lata istnienia grupy są okresem dosyć niejasnym, innymi słowy – niekonkretnym. Takie posunięcie może wynikać z prozaicznej potrzeby pośpiechu i drobnego lenistwa. Nie opuszcza więc wrażenie rozjeżdżającej się nieco idei, której nie utrzymują ustalone ryzy, zbyt elastyczne i bo określone przez połączenie twardych, shoegaze’owych korzeni z amerykańskim pop-rockiem. Finalnie, otrzymujemy kompilację , brzmieniowo bardzo miłą, lecz miejscami po prostu wlekącą się nieprzyjemnie.
Poprawna kompilacja materiału pochodzącego z niezbyt pewnego twórczo okresu.