KINKYOWL » wywiad Mon, 05 Oct 2015 13:43:20 +0000 pl-PL hourly 1 http://wordpress.org/?v=4.3.1 Wywiad: Taco Hemingway /wywiad-taco-hemingway/ /wywiad-taco-hemingway/#comments Tue, 23 Jun 2015 17:21:37 +0000 /?p=3949 Taco Hemingway, a właściwie Filip Szcześniak, to najgłośniejsze nazwisko ostatnich miesięcy na polskiej rap scenie. Młody artysta z Warszawy ma na swoim koncie świetnie przyjęta EPkę, w planach kolejną, a przed nim jeszcze występ na tegorocznym Open’erze. Porozmawialiśmy z nim o trójkątach, umowach o dzieło i… pewnym klasyku polskiego YouTube’a.


Pojawiłeś się znikąd i z miejsca zawojowałeś polską rap scenę. Skąd wziął się pomysł na Taco Hemingwaya?

Rapowałem od dawna, tylko że po angielsku i raczej dla siebie. Owszem, uploadowałem te rzeczy do internetu, ale nie liczyłem raczej na sławę, która miałaby płynąć z tych projektów. W międzyczasie, od 2011 roku, pisałem po polsku. Wszystkie te rymy, szkice i szkielety gromadziły się w iCloudowym czyśćcu i liczyły na lepsze jutro. Po powrocie do Polski z Londynu, pod koniec 2013, zacząłem zagadywać Rumaka o rozmaite instrumentale. Tak powoli zaczął rodzić się projekt znany dzisiaj jako Trójkąt Warszawski, który ostatecznie nagrałem w październiku i listopadzie. Jeśli chodzi o „zawojowanie” polskiej rap sceny, to przyznajmy sobie szczerze, że jestem absolutnym niemowlakiem w tej kwestii. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Póki co mam tysiąc płyt i jeden teledysk, który jakoś tam się rozszedł, także nie ma mnie co porównywać z kocurami, które wykręcają 15 kafli per płyta.

Można powiedzieć, że Taco to duet Twój i Rumaka. Jak zaczęła się wasza współpraca?

Jeszcze w liceum. Przesyłał mi swoje produkcje, ja próbowałem pod to pisać. Mieliśmy plany, z których niewiele się krystalizowało. Chadzaliśmy razem na koncerty, przyglądając się temu, co dzieje się na scenie i wymieniając się uwagami. „O, tak powinniśmy grać” albo „O, tak nam grać nie wolno.” Gdy zacząłem rapować po angielsku, Rumak pomagał mi zdalnie z technicznymi kwestiami. Nagrywałem na instrumentalach MF DOOMa zwrotki w piwnicy domu mojej mamy, pakowałem to w rara i słałem mu. On wklejał na bity i miksował. Tak pomagał mi również w kolejnym projekcie (Young Hems, już jako Taco Hemingway), z tym, że tam już rapowałem na jednym jego bicie. Potem, na Trójkącie, bitów Rumaka było już jakieś pięć z siedmiu, a na nadchodzącym projekcie – wszystkie, oprócz jednej piosenki zostały przez niego wyprodukowane.

Nie ukrywasz swojego zamiłowania do zachodniego rapu, skąd więc decyzja, żeby nagrywać po polsku? Twoja początkowa twórczość była w języku angielskim.

Chcesz nagrywać w Polsce rap po angielsku? Fajnie, winszuję zajawki, robiłem to samo. Chcesz, żeby ktoś słuchał twoich wersów i mógł się z nimi utożsamiać? Pisz w języku lokalnym. Musiałem do tej świadomości dorosnąć.

Twoje losy w początkowej fazie życia były dość przewrotne – urodziłeś się w Kairze, mieszkałeś przez kilka lat w Chinach. Ma to wpływ na postrzeganie przez Ciebie świata, co za tym idzie na Twoją twórczość?

Ciężko powiedzieć jak wpłynęło to na mój światopogląd. Nie mam pojęcia, kim byłbym teraz jako człowiek, gdybym całe życie mieszkał w Polsce. Mogłoby być ze mną lepiej, gorzej, mógłbym równie dobrze być tym samym człowiekiem. Skłaniam się ku tej ostatniej opcji, bo wierzę, że człowieka wychowuje w pierwszej mierze dom, a nie najbliższa okolica. Jeśli chodzi o twórczość – wczesne nauczenie się języka angielskiego wpłynęło na moją bardzo intymną relację z anglosaskim rapem. Ta relacja nieustannie oddziałuje na to, czego słucham i jak tworzę. Przecież pierwotnie nagrywałem po angielsku nie ze snobizmu, lecz dlatego, że z taką formą byłem oswojony.

Muzyką jakich artystów inspirujesz się przy tworzeniu własnej?

Łatwiej będzie wyliczyć moich idoli. Z zachodnich artystów nałogowo słucham Kanye, Kendricka, Drake’a, DOOMa, wczesnego Eminema (czuję się jak snob, że muszę to rozróżnienie wprowadzać, ale spójrzmy prawdzie w oczy), Gambino, Bronsona, Earla, Tylera i Biggiego. Z polskich Sokoła, Pezeta, Małpy, Łony, Fisza i Mesa. Ostatnio tłukę nowy Rasmentalism i Mielzkyego. Ten ostatni ma tyle stylu w sobie, że boję się go oglądać na klipach.

Ubiegłoroczne wydanie Trójkąt Warszawski to, jak sam określiłeś, „najprościej rzecz ujmując fabularna rap płyta”. Myślę, że było to niezwykle potrzebne, by przełamać mainstreamową „swagową” twórczość. Jak zapatrujesz się na sukces albumu?

Nie mam nic do wożenia się. Absolutnie. Ani odrobinę. Tyle że bragga ma sens tylko jak już coś osiągnąłeś. Tede rapujący o swoim sukcesie? Bardzo proszę, ma prawo. Jakby Małpa chciał wrócić z singlem o tym, jak bardzo jest z siebie dumny, że zrobił złotą płytę na nielegalu? Będę słuchał i potakiwał. Sęk w tym, że braggować chcą wszyscy, co nie ma sensu. Gdy siada się do pisania rymów po raz pierwszy, naturalnym pierwszym odruchem jest napisanie braggi. „Wchodzę i zjadam scenę”, albo „inni raperzy to klakierzy, ja jestem Gargamel”, cokolwiek. Rozumiem ten impuls, ale trzeba być szczerym z samym sobą. Co ty, kurwa, zdążyłeś tej rap scenie odgryźć, tak szczerze? Stąd moja decyzja o przedstawieniu się scenie rapowej projektem storytellingowym. Oprócz tego, że lubię być narratorem.

Twoje flow jest unikalne na naszej scenie, uciekasz od dogmatu panującego w polskiej twórczości. Wnosi to pewien powiew świeżości.

Dogmat – dobre słowo. Większość sceny leci na strukturze AABBCCDD, więc większość słuchaczy tego oczekuje. Ja miewam ambicję, żeby przejść całą zwrotkę na jednym rymie, podwójnym, potrójnym albo poczwórnym. Jestem bardzo nastawiony na sylabizm, mam wręcz obsesję. Słucham Łony, pauzuję, liczę mu sylaby w rymie, których bywa po 4 i 5, mruczę „Jebany.” i słucham dalej. Niektórzy nie chcą zrozumieć, że na przykład, weźmy linijkę z „6 zer”, „czarne Rosze / marne grosze” to jest rym czterosylabowy. Rejestrują rym „rosze / grosze”, sam w sobie mierny, jednocześnie komentując, że „kurwa, no takie rymy proste, a tak się dobrze słucha”. Moim zdaniem słucha się dobrze dlatego, że reszta linijki jest przemyślana, rym jest bardziej multi-sylabiczny niż to widać na pierwszy rzut oka w tekście, a akcenty odpowiednio poustawiane. Stąd te zarzuty o dziwne flow. Jest po prostu inne.

Z którym z trójki bohaterów Trójkąta utożsamiasz się najbardziej? Masz swojego faworyta?

Łamano mi serce i ja łamałem serca. Utożsamiam się z każdym. Teraz ubolewam jedynie, że jakoś dałem się porwać tej patriarchalnej kulturze i nie dałem głosu kobiecej części trójkąta, tej całej „Eks”, która pozostaje niejako marionetką w tej historii. Więc to do niej obecnie czuję najszczerszą sympatię. Wybacz, Eks.

Jak odbierany jest Trójkąt w pozostałych częściach kraju? Materiał naznaczony jest rdzennie warszawskim klimatem.

Odbiór jest całkowicie zaskakujący. Najwidoczniej ludzie w pierwszej kolejności słuchają tego, co chciałem przekazać, czyli tej historii miłosnej, która jest bardzo schematyczna i uniwersalna. Warszawa staje się całkowitym tłem. I, fakt, jestem zaskoczony, że płyta z Warszawą w tytule tak fajnie się rozeszła. W sumie ma to sens, bo koniec końców liczy się historia. To tak jakbym nie chciał oglądać Rodziny Soprano, bo „chuj mnie obchodzi jakieś New Jersey, jak nigdy tam nawet nie byłem.” Eldo dzisiaj wrzucił Trójkąt na swój fanpage. Ktoś w komentarzach napisał, że mega warszawska płyta, na co on odpowiedział, że w sumie to średnio warszawska, bo jakbyś podłożył pod to jakieś inne miasto i inne lokale, to historia zachowałaby sens. Trudno się z tym nie zgodzić.

„6 zer” w końcu pozwolił Ci przebić się przez ścianę i dotarł do naprawdę sporej grupy odbiorców. Zapowiada Twoją nową EPkę,  Umowa o dzieło, planowaną jeszcze na ten miesiąc. Czego możemy się na niej spodziewać?

Brak fabuły, to po pierwsze. Nie chcę dostać łatki rapowego barda, tfu tfu. Umowa o dzieło jest jednak spójna dźwiękowo i nastrojowo. Kilka piosenek o błądzeniu, niedotrzymywaniu obietnic wobec innych i samego siebie, o naszym niepewnym przyszłości pokoleniu. Pierwsza pełnoprawna piosenka na płycie, o tytule „A mówiłem ci”, jest swoistym pożegnaniem z Trójkątem warszawskim, ale trzeba ją przesłuchać, żeby zrozumieć sens powyższych słów. Na Umowie jest przede wszystkim więcej wtrętów autobiograficznych. Zobaczymy, co z tego będzie. Moim zdaniem jest dobrze.

Klip do utworu ma mocno trapowo – psychodeliczny klimat, co świetnie zgrywa się z charakterem Twojej muzyki.

Za klip odpowiada mój ukochany przyjaciel Łukasz Partyka. To jemu należą się wszelkie komplementy. Też tak czuję, że rewelacyjnie zinterpretował nastrój i brzmienie utworu.

Przed Tobą kolejne wyzwanie czekające w przyszłości – wydanie longplaya.

Nie wiem czy się zgodzę, że stoi przede mną wyzwanie w postaci longplaya. Nie mówię, że nigdy czegoś takiego nie stworzę, ale na chwilę obecną nie wiem, po co miałbym coś takiego produkować. Nie znam płyty trwającej więcej niż 50 minut, która w pewnym momencie nie nużyła mnie. 30-40 minut – sądzę, że to jest granica trzymania uwagi słuchacza.

Czeka Cię także koncert na tegorocznym Open’erze, gdzie zagrasz w piątek 3 lipca na Alter Stage. Jak się czujesz przed występem przed tak liczną publicznością?

Widzisz, ja nawet nie wiem jak liczna ta publiczność będzie. Jeżdżę na Open’era od siedmiu lat, byłem na wielu świetnych koncertach, które z różnych powodów odbywały się przed niewielkimi grupami widzów. Czuję stres, bo to kolosalny kamień milowy. Od lat obiecywałem sobie, że kiedyś wystąpię na Open’erze. Wciąż nie wierzę, że to marzenie niedługo się spełni. Sam koncert zamierzam jednak potraktować tak, jak wszystkie inne.

Z pewnością zarówno figurowanie w line-upie Open’era, jak i błyskawiczny sukces wpłyną na Twoją popularność. Przygotowany na sławę?

Trochę mnie to martwi. Chyba nie jestem dość silny psychicznie, ale trzeba też pamiętać, że z muzyką, którą gramy nie ma co liczyć na status narodowego celebryty. Póki co jest dobrze. Fani są niesamowici, wspierają okrutnie. Jeśli tak to będzie się rozwijać – będę przeszczęśliwy.

Tak na koniec dwa luźne pytania: Taco czy Ernest?

Wciąż Ernest, bo na pierwszych nielegalach rozpierdalał mikrofony. Potem za bardzo wpadł w kodeinę i stracił rachubę.

Co uważasz za swój największy sukces – Trójkąt Warszawski czy jednak kultową już przeróbkę Hitler w poszukiwaniu elektro?

Nie wolno pytać rodzica o to, które dziecko kocha bardziej. Nie da się tego porównać. Jestem dumny z obu tych tworów. Niech mają się dobrze.

]]>
/wywiad-taco-hemingway/feed/ 0
Wywiad: Oxford Drama /wywiad-oxford-drama/ /wywiad-oxford-drama/#comments Thu, 18 Jun 2015 11:51:45 +0000 /?p=3888 Pewnego niedzielnego popołudnia spotkaliśmy się z przedstawicielami rozwijającej się wrocławskiej sceny elektronicznej. Gosia Dryjańska i Marcin Mrówka, znani jako Oxford Drama, opowiedzieli nam o swoich inspiracjach, pracy nad debiutanckim albumem i fascynacji Kevinem Parkerem.


Rozpoczęliście działalność jako Oxford Drama raptem nieco ponad rok temu, a teraz na Wasz album czeka naprawdę spore grono fanów. Macie już koncepcję jak „pchnąć” to dalej?

Marcin: Chcemy to wszystko zrobić produktywnie, w swoim tempie, bez ciśnienia. Nie chcemy w ciągu miesiąca stać się nie wiadomo kim.

Moim zdaniem już osiągnęliście sukces, bo progres Waszej popularności jest naprawdę zauważalny. Niech za benchmark posłuży chociażby Open’er – rok temu scena dworcowa, teraz Alter Stage.

Marcin: Jasne, to jest oczywisty awans. Generalnie to o występie na scenie dworcowej dowiedzieliśmy się dwa-trzy dni przed festiwalem. Z perspektywy czasu nawet nie umiem ocenić czy ten koncert nam pomógł czy zaszkodził. Granie o 14 na dworcu jest jakie jest, ale w sumie chodziło tam głównie o sferę promocyjną. W tym roku rzeczywiście jesteśmy pełnoprawnymi członkami.

Jest jedna rzecz, do której nie udało mi się dotrzeć – kiedy i w jaki sposób zaczęła się Wasza przygodą z muzyką? Nie mówię tu tylko o Oxford Drama.

Marcin: Może Gosia się wypowie, bo ja tradycyjnie przejąłem monopol na mowę (śmiech)

Gosia: Swoja droga to jestem po drugiej lekcji śpiewu, polecam! (śmiech) Ja nigdy nie zakładałam pójścia w taką stronę, nie miałam też profesjonalnej styczności z muzyką. Co prawda obok studiowania literatury w Anglii rozważałam też rozwijanie się właśnie w kierunku muzycznym, ale ostatecznie zostałam we Wrocławiu. Przez kilka miesięcy wraz z kumplem rozwijaliśmy zupełnie nieznany projekt, ale to było granie raczej dla siebie.

Marcin: Ja bardzo kibicowałem temu projektowi. W sumie z całej trójki chyba najbardziej się w to zaangażowałem, mimo że de facto nie byłem jego częścią (śmiech)! Niestety nic z tego nie wyszło, a później nastąpiła mała podmianka.

Czyją inicjatywą był ten projekt?

Gosia: Na samym początku to była moja inicjatywa. Poznałam Rafała przez internet, okazało się, że słuchamy tej samej muzyki i jakoś poszło. Powstało parę utworów, które później my wzięliśmy na warsztat.

Marcin: To były głównie teksty i czasem melodie wokalne, które poddaliśmy liftingowi i wkomponowaliśmy w większą całość. Chociażby „Hide & Seek”, który jest tak naprawdę najstarszy, jeśli chodzi o elementy bazowe i koncept, a został ukończony jako ostatni z EP’ki Fluctuations.

Jeszcze co do wcześniejszego – Gosia na przykład nigdy nie przechodziła etapu grania rocka w gimnazjum. Ostatnio byliśmy gościnnie w sali nagraniowej zespołu Atlas Like, a w pomieszczeniach obok grali death metal, w innym ćwiczyli do wesela, na dole Kazik czy Pidżama Porno. W pewnym momencie Gosia spytała mnie „czy ludzie jeszcze robią taką muzę?”. Ja znałem to środowisko od środka, bo bywałem kiedyś na próbach takich zespołów.

Gosia: Marcin grał death metal, a ja grałam na pianinie (śmiech).

Marcin: Nie grałem death metalu, tylko indie rock w jego najlepszym u nas okresie, ale to było bardzo dziwne, niebezpieczne indie. W sumie nie wiem czy w ogóle nim było (śmiech). Później na podwalinach tego zespołu „czasów młodości” powstał synthpopowy zespół Carnauba Wax i w sumie zabawnie wyszło, bo w pewnym momencie porównali nasze zespoły [OD i CW – przyp.] na blogu We’re From Poland.

Gitary chyba cały czas mocno siedzą na naszym rynku, ale ta zmiana i rozwój sceny elektronicznej bardzo fajnie się teraz zaznacza, chociażby za sprawą takich duetów jak Wasz. Przede wszystkim cieszy to, że to rzeczy na naprawdę światowym poziomie, nie mamy się czego wstydzić.

Marcin: Gitarowe zespoły cały czas powstają i chyba nie możemy jeszcze mówić o pełnoprawnej rewolucji, ale faktycznie dużo się zmienia. Poziom rzeczywiście jest coraz wyższy, dobrym przykładem jest chociażby Rebeka.

Szkoda, że taka muzyka ma jeszcze stosunkowo niewielką siłę przebicia, szczególnie u nas. Zastanawiam się czy to po prostu kwestia zmiany podejścia i przyzwyczajeń czy też mamy na tyle skostniały rynek, że póki co będzie to szło w ślamazarnym tempie?

Marcin: Tak naprawdę póki co niewiele osób słucha takiej muzyki. Teraz dużą rolę mają do odegrania media, w szczególności te niezależne i niszowe. Ważne, żeby była to oddolna inicjatywa. Smutne, ale prawdziwe jest też to, że najłatwiej Polsce odnieść sukces grając hip-hop albo disco polo.

Gosia: Wydaje mi się, że duże znaczenie ma w tym przypadku nasza mentalność. Prędzej przebije się coś bazującego na gitarze akustycznej i melancholii.

Najlepiej z pierwiastkiem nostalgiczno-martyrologicznym.

Gosia: Tak, tak: trochę nas boli, weźmy gitarę i zaśpiewajmy o tym.

Sęk w tym, że nasi artyści są naprawdę dobrze odbierani za granicą. Numer „So Fine” Klavesa trafił swego czasu na Youtube’owy kanał Majestic, zebrał ponad milion wyświetleń i świetny odbiór. Pojawiły się nawet porównania do Jamiego xx. W czym tkwi problem?

Marcin: Ostatnio nawet rozmawialiśmy z kimś na ten temat. Wszystko rozbija się o zagranicznego bookera i menedżera. Na polskim podwórku takowego mają chociażby Rebeka, właśnie Klaves czy Chloe Martini. Do poziomu muzyki i wizerunku musimy jeszcze dołączyć ludzi, którzy tym wszystkim sterują. Z drugiej strony, mamy wykonawców którzy nie cieszą się wielką popularnością na własnym podwórku, a odnoszą spore sukcesy za granicą.

Szkoda, że trafiliście jeszcze w ten moment, kiedy nie macie pożądanej siły przebicia.

Marcin: To w sumie zabawne, bo ja myślę, że gdybyśmy zaczęli rok wcześniej, chociażby przed falą damsko-męskich duetów, to byłoby nam łatwiej.

Gosia: Dokładnie. Przez pierwsze miesiące przy okazji niemal każdej rozmowy byliśmy z miejsca do kogoś porównywani. To trochę męczące i krzywdzące, bo nie chcemy być jak ktoś inny, tylko grać swoją muzykę. Zakładając zespół nawet nie wiedziliśmy o istnieniu tych duetów!

Coś w tym jest. Ja generalnie nie jestem fanem ścisłej klasyfikacji gatunkowej, to raczej sztuczna próba kategoryzacji.

Marcin: Parę portali napisało o nas w kontekście trip-hopu. Gdzie my, a gdzie trip-hop?

Ze świeżych przykładów – jak sklasyfikować utwory z nowego albumu Tame Impala? Tak naprawdę każdy z nich to inna bajka, a to mniej więcej 1/3 albumu. Jak długa musiałaby być lista gatunków?

Marcin: Trafiłeś idealnie, bo Kevin Parker to mój ulubiony muzyk, a przede wszystkim ulubiony człowiek ze środowiska muzycznego. Obserwowanie jego rozwoju jest moim małym hobby (śmiech). Rzeczywiście miałbym spory problem z przypisaniem tego do konkretnych inspiracji. Trochę tam Ariela Pinka, trochę Michaela Jacksona, trochę Eltona Johna… a koniec końców i tak brzmi to jak Tame Impala.

Jakieś inne inspiracje muzyczne? Swoja drogą, wydaje mi się, że w Waszym przypadku trzeba takowych szukać w podejściu do tworzenia muzyki, a nie w konkretnych jej elementach czy zabiegach brzmieniowych.

Marcin: Kolejny dobry strzał. Dorzuciłbym chociażby Maca DeMarco, Unknown Mortal Orchestra. Ostatnio szalejemy też na punkcie Braids. Od dłuższego czasu znaliśmy Blue Hawaii, zaczęliśmy poszukiwać projektów pobocznych i rzeczy w tym stylu. Trafiliśmy na Braids, bo obie grupy łączy wokalistka.

Gosia: Ich ostatni album nie jest oczywisty, utwory nie składają się z typowych bloczków typu intro, zwrotka, refren, zwrotka.

Marcin: Właściwie to nigdy się nie składały!

No właśnie – gdzie zamierzacie podążyć w przypadku longplaya? Zamierzacie iść w faworyzowanym przeze mnie kierunku nieco zdekonstruowanego „Limbo” czy singlowo-piosenkowych numerów? Pierwszą opcję na pewno trudniej będzie wypromować.

Marcin: Teoretycznie tak, ale z drugiej strony pozwala to uderzyć w konkretny target. Czasami mniejszy zasięg można sobie zrekompensować tym, do kogo Twoja muzyka przemawia. Za „Limbo” zebraliśmy duże propsy chociażby od Bartka Szczęsnego.

Album raczej nie będzie miał tylu sonicznych tekstur i mnóstwa ścieżek. Chcemy pójść trochę w kierunku organicznego brzmienia. Na przykład w przypadku syntezatorów nigdy nie korzystaliśmy z presetów, tylko zawsze budowaliśmy wszystko od podstawowej fali dźwięku, ale w przypadku bębnów szukaliśmy sampli i cięliśmy je. Tym razem chcemy to zrobić inaczej, nie ograniczając się niczym.

Budujecie album od zera czy skorzystacie z kawałków, które powstały wcześniej?

Gosia: Ostatnio robiliśmy porządek w naszych pomysłach i próbowaliśmy ustalić co na ten moment już mamy, oczywiście w formie demo. Jeżeli coś z EP’ki miałoby trafić na album to będzie to decyzja podjęta rzutem na taśmę.

Marcin: Bierzemy pod uwagę taką opcję, ale chcielibyśmy to zrobić zupełnie od zera. Zagranie mało ostatnio popularne, bo dominuje tendencja do publikowania ¾ albumu przed premierą, ale my nie czujemy się w tym zbyt dobrze.

Zgadzam się, to zabija element zaskoczenia i tę wyjątkową atmosferę oczekiwania.

Marcin: W moim odczuciu album przede wszystkim traci wtedy ciągłość. Nie mówię tu o nagrywaniu concept albumu, ale fajnie gdyby było to szczere i przemyślane, nie miało charakteru zlepku kawałków. Takowy może mieć EP’ka, ale nie album.

Skoro jesteśmy przy koncepcji albumu – jak postrzegacie serwisy streamingowe? Wiem, że Fluctuations widnieje w katalogu Spotify.

Marcin: Na tym etapie nam to nie przeszkadza, ale absolutnie rozumiem muzyków, którzy rzeczywiście z tego żyją. Ostatnio jeden z członków Portishead napisał, że otrzymali od Spotify fakturę na 1600 funtów. Za to wcześniej wspomniany Kevin Parker twierdzi, że nie ma nic przeciwko pobieraniu jego muzyki z torrentów czy udostępnianiu jej do streamingu, a dom kupił dzięki wykorzystaniu „Elephant” przez Virgin Mobile w jednej z reklam.

Planujecie już na ten moment jakieś projekty poboczne, żeby spróbować innego brzmienia?

Marcin: Na ten moment raczej nie. Wyznajemy zasadę, że zespół musi robić sobie przerwy i czasami odpocząć, żeby zachować świeżość. Nie zamykamy się na techno czy ambient, może kiedyś przyjdzie na to czas.

Teraz czeka Was intensywna praca. Zamierzacie wydać album jeszcze w tym roku? Później pewnie towarzysząca premierze trasa?

Gosia: Zdecydowanie, celujemy w późną jesień/zimę, chociaż ciężko mówić na ten moment o konkretnych terminach.

Marcin: Bezpośrednio po premierze na pewno będziemy grać koncerty, ale później planujemy przerwę. Ciągła praca nie jest zdrowa na dłuższą metę.

]]>
/wywiad-oxford-drama/feed/ 0
Rozmawiamy z The Stubs: „Człowieniu, diabła nie ma” /rozmawiamy-z-the-stubs-czlowieniu-diabla-nie-ma/ /rozmawiamy-z-the-stubs-czlowieniu-diabla-nie-ma/#comments Wed, 27 May 2015 19:41:34 +0000 /?p=3363 O brzmieniu Warszawy na mapie Polski, Polski na mapie świata i o tym komu warto dawać w mordę udało nam się porozmawiać z jednym z najciekawszych rodzimych składów mieszających hałaśliwe gitary z chwytliwymi melodiami.  Poznajcie więc Radka, Tomka i Łukasza, którzy na co dzień tworzą trio The Stubs i sprawdźcie dlaczego będą Waszym odkryciem tegorocznego OFF’a.


KINKYOWL: Jak niski trzeba mieć budżet, żeby grać prawdziwego „low budget rock’n’rolla”?

Radek: To określenie jest trochę przewrotne i bardziej tyczy się tego, że jesteśmy zespołem DIY, spoza układu menedżerskiego czy sceny wykonawców i muzyków sesyjnych. Ba, żadni z nas „muzycy”. W linii prostej wywodzimy się ze sceny hardcore/punk mimo, że być może muzycznie nie jest to takie oczywiste.

Łukasz: Trzeba lubić to co się robi i wkładać w to max serca – gitarę można sobie zrobić nawet z puszki po kawie czy pudełku po butach. Chodzi właśnie o to potężne zaangażowanie, które nas popycha do szalonych działań. Przy takim nastawieniu niewiele rzeczy jest w stanie cię zatrzymać. Nie potrzebujesz jakiś olbrzymich nakładów by robić swoje.

Tomek: Dziewięć złotych.

Dave Grohl na swoim zeszłorocznym „Sonic Highways” za cel postawił sobie stworzenie muzycznej mapy Ameryki, pokazując brzmienie każdego z miast w którym nagrywany był album. Jak według Was brzmi Warszawa?

Radek: Ciężkie pytanie, chyba nie ma czegoś takiego jak scena warszawska i warszawskie brzmienie. Tzn. na pewno istnieje warszawska, w innych polskich miastach też, prężnie działająca scena hc/punk której mentalnie częścią się czujemy.

Łukasz: Wiesz, jak się mieszka w trzecim świecie, to siłą rzeczy w największych miastach skupia się całość działań twórczo-kulturalnych. W Bieszczadach to sobie można książki pisać, a i tak wszyscy uciekają do Warszawy czy Krakowa, Poznania. Dlatego w naszym mieście rzeczywiście sporo się dzieje, są zespoły i oprócz mody na bieganie po klubach jest też moda na gitarowe granie. Moda oczywiście w pozytywnym sensie, bo przekłada się to na naprawdę sporo różnorodnych zespołów od hardcore do postpunków i postronków. W zasadzie każdego tygodnia gdzieś jest jakiś koncert. Nie określałbym jednak warszawskiej sceny mianem „charakterystycznego brzmienia Warszawy” bo to zdecydowanie zbyt różnorodne zjawisko. Na pewno dzieje się sporo.

No to w kontraście, gdzie w Polsce brzmienie jest najbardziej chujowe?

Radek: Nie mam w zwyczaju poświęcać uwagi muzyce, która mi się nie podoba. Szkoda na to czasu. Mógłbym Cię zasypać zamiast tego nazwami które warto sprawdzić!

Łukasz: W remizie strażackiej w Polsce ‚Z’, skąd już uciekli wszyscy, którzy potrafią czytać. Generalnie polski „Dance” wywołuje u mnie chęć palenia napalmem.

Tomek: Wiesz co? Wystarczy włączyć radio.

Ciężko jest zdefiniować Waszą muzykę jako polską, 95% moich kumpli, którym Was pokazuje robi wielkie oczy gdy dowiaduje się, że mieszkacie tutaj. To chyba komplement, co?

Radek: Jeśli dla większości Twoich kolegów polsound jest wyznacznikiem spierdoliny, to chyba tak. Choć to duże uproszczenie, bo w Polsce naprawdę nie brakuje dobrych zespołów regularnie objeżdżających całą Europę i nie tylko. Ja grając na bębnach nie mam jakiegoś wielkiego wpływu na brzmienie zespołu, ale inspirowały i inspirują mnie nadal mocno również zespoły z naszego podwórka. Myślę że koledzy maja podobnie.

Łukasz: A ja jestem chujkiem i z polski słucham prawie wyłącznie zespołów kolegów. Lubię stare rzeczy, z nowych jakoś to co można znaleźć w mediach mnie nie przekonuje, a największy kontakt mam z produkcjami znajomych – to pewnie dlatego. Jestem leniem i nie chce mi się przekopywać internetów. Poza tym lubię rzeczy na winylu a nie przepadam za mp3.

Gracie koncerty w Polsce od Szczyrku po Suwałki, ale również na trasie był Izrael, Skandynawia i bóg wie jeszcze co. Odbiór Stubsów różni się w zależności od klimatu?

Radek: Nie odczuwamy jakiejś znaczącej różnicy poza językiem i niekiedy odcieniem koloru skóry naszych „słuchaczy”. Za granicą pojawiamy się rzadziej niż w Polsce, bo jest dalej, więc naturalnie frekwencja jest trochę niższa niż w kraju. Ale są miejsca, w których byliśmy już kilka razy i widać, że się podobało bo z każdym razem jest tych ludzi coraz więcej.

Zdarzają Wam się czasem beznadziejne koncerty? Macie coś w stylu beznadziejnych anegdot, które można by podpisać pod „Social Death by Rock’n’Roll”?

Radek: Coś tam się po drodze na pewno przytrafiło ale tych fajnych było na tyle dużo że ja o tych słabych już zapomniałem, heh.

Łukasz: Robimy wszystko by nam się nie zdarzały. Czasami jest trochę trudniej kiedy publika stoi jak przylepiona do podłogi, ale nawet wtedy staramy się odbijać od ścian jak należy. A czasem też trochę przesadzimy dzień wcześniej i niewyraźnie się czuję grając. Chociaż z drugiej strony nigdy się nie zdarzyło, by któryś z nas się zrzygał podczas występu…

Ile jest w Was z zapaśnika, który sygnuje Wasze płyty? Lubicie czasem dać w mordę?

Radek: No chuliganami to raczej nie jesteśmy.

Łukasz: Jesteśmy szpicą kulturalna całej postępowej ludzkości, więc wiemy, że przemoc to nie rozwiązanie (śmiech) – bijemy tylko dzieci i słabszych.

Tomek: I oczywiście przeklinamy w komunikacji miejskiej.

Czego zażyczylibyście sobie od diabła z Salvation Twist? Ustalmy, że skill Roberta Johnsona jest już zajęty.

Łukasz: Człowieniu, diabła nie ma. To ściema grubasów w sukienkach, by wyciągać hajsiwo za pogrzeby i chrzty. Mnie ochrzczono bez mojej zgody kiedy byłem dzieckiem i teraz mam problem z wypisaniem się z tego ekskluzywnego klubu. Generalnie szatan mieszka w głowach chciwusów rządnych kontroli nad innymi i władzy, którzy są wrzodem na dupie ludzkości. Edukacji trzeba nie straszenia czarownicą. Czytanie uczłowiecza.

Tomek: Hajsu.

Proces twórczy The Stubs to mocno złożona sprawa? Słyszałem, że wszystkie teksty powstają podczas kiblowych ‚posiedzeń’.

Radek: Oddajmy głos Tomaszowi!

Tomek: Owszem, proces twórczy tego zespołu zależy od mojej diety.

Gdzie The Stubs wyląduje za 10 lat? Wybiegacie w ogóle tak daleko w przyszłość?

Radek: Tak daleko nie wybiegamy w przyszłość, ale to nie oznacza że nie stawiamy sobie jakichś celów. W tym roku zagramy na kilku festiwalach w Polsce, Słowenii, Finlandii i Litwie. Poza tym chcemy jesienią pojechać na krótką trasę do Hiszpanii. W międzyczasie szykują się jakieś nowe numery które sobie gramy na próbach. Na 2016 planów jeszcze brak no ale pewnie będziemy grać koncerty, koncerty, koncerty… Mamy ich ciągły głód!

Tomek: Głód? Brzmi jak początek procesu twórczego.

Łukasz: Będziemy popiołem po śmierci na stosie.

11280276_976536772390364_2023401545_n

]]>
/rozmawiamy-z-the-stubs-czlowieniu-diabla-nie-ma/feed/ 0
Trupa Trupa – Wywiad /trupa-trupa-wywiad/ /trupa-trupa-wywiad/#comments Mon, 18 May 2015 09:47:47 +0000 /?p=3131 W 2010 roku, w Polsce objawiła się konkretna alternatywa. Zespół Trupa Trupa to zmaterializowany niepokój, o tyle niebanalny i zmienny, że wymaga od nas czegoś więcej niż tylko słuchania. W marcu tego roku ukazała się Headache, trzecia płyta w ich dorobku, a co więcej, wypuszczona przez zagraniczną wytwórnię. Nie przejmujemy się tym co się potencjalnie komuś podoba, ale robimy muzykę pod siebie i dla siebie. – powiedział nam Grzegorz Kwiatkowski, współtwórca Trupy Trupa.


KINKYOWL: To już pięć lat od wydania waszej debiutanckiej EPki, dlatego na starcie chciałbym, żebyś powrócił myślami do samych początków zespołu. Jak wyglądały Wasze pierwsze kroki? Czy był to w jakimś stopniu wynik twojego doświadczenia w tworzeniu poezji?

Grzegorz Kwiatkowski: Pierwsze kroki wyglądały standardowo, czyli granie w garażu w raczej dowolnym składzie. Z biegiem czasu piosenek było coraz więcej i więcej. Chyba takim najmocniejszym sygnałem do tego aby wyjść z garażu była propozycja zagrania na Festiwalu Yach Film. To nie miało połączenia z poezją, ale rzeczywiście moja pierwsza książka ukazała się w podobnym czasie co debiutancka epka.

Na przełomie lat udało wam się wykreować swój niepowtarzalny styl. Wasze utwory roztaczają wokół słuchacza specyficzny, nieco mroczny klimat. W którym momencie doszliście do wniosku, że to właśnie tego brzmienia będziecie się trzymać? A może to wyszło po prostu naturalnie?

To wyszło po prostu naturalnie. Nie mieliśmy żadnych założeń. Mieliśmy nawet problem z tym jak nazwać zespół, bo wszystko to w pewien sposób definiowało i sugerowało, a my sami nie wiedzieliśmy czego chcemy i chyba do dzisiaj panuje u nas duża dowolność i różnorodność.

Teraz, dla odmiany, wrócimy może do tego, co aktualne. W tym roku wydaliście swój trzeci longplay zatytułowany Headache. Jest to Wasz pierwszy album wydany w zagranicznym labelu Blue Tapes and X-Ray Records. Czy uważasz tę zmianę środowiska za stymulującą do tworzenia?

Myślę że zmiana środowiska nie wpłynie na twórczość, ale na pewno nas cieszy.

foto Trupa Trupa (17)foto Trupa Trupa (6)

W porównaniu z poprzednikiem, nowy krążek wydaje się mieć więcej przestrzeni, a przy tym pozostaje równie mięsisty. Jest to przede wszystkim zasługa pracy nowego producenta – Michała Kupicza? Jak przebiegała Wasza współpraca?

Rejestracji dokonał Adam Witkowski, a Michał zajął się miksem i masteringiem. Michał dostał wszystkie ścieżki i po prostu zaproponował nam swoją nową wizję tej muzyki, a my z tą wizją się zgodziliśmy.

W dobie ‚szybciej, więcej, lepiej’ decydujecie się na tworzenie dłuższych, rozbudowanych utworów. Nie uważasz, że może to stanowić barierę dla części dzisiejszych słuchaczy?

Nie przejmujemy się tym co się potencjalnie komuś spodoba, ale robimy muzykę pod siebie i dla siebie. Jeśli ta muzyka spodoba się również innym to świetnie.

Jest jakiś konkretny cel, po którego osiągnięciu będziecie czuli się spełnieni jako grupa? A może już jesteście?

Spełnienie to zawsze dobre piosenki i jeżeli uda nam się zrobić nowe bardzo dobre piosenki, które w dodatku zostaną dobrze nagrane i wyprodukowane to już nawet bardzo świetnie.

Obecnie ruszyliście już z trasą koncertową promującą najnowszy album. Oprócz późnowiosennych koncertów w Warszawie, Gdańsku i Łodzi, szykuje się także występ w Hamburgu. Czy będziecie starali się coraz częściej występować poza krajem?

Poza Hamburgiem w wakacje najpewniej wystąpimy jeszcze w Oxfordzie i może jeszcze w kilku innych miejscach w ramach mini trasy po Anglii z artystami z Blue Tapes. Będziemy się starali występować obojętnie czy w kraju, czy poza ale ważne aby to były dobre i sensowne miejsca i wydarzenia.

Byliście nominowani i nagradzani m. in. przez Gazetę Wyborczą i Aktivista. Jesteście obecni nie tylko w rodzimych mediach, ale także za granicą. Czy w jakikolwiek sposób stanowiło lub stanowi to drogowskaz w waszej działalności?

Na pewno przyjemniej jest mieć taki odbiór niż go nie mieć, ale drogowskazem i celem zespołu nie jest obecność w mediach, tylko robienie jak najlepszych piosenek.

foto Trupa Trupa (10)foto Trupa Trupa (21)

Pojawił się może niedawno jakiś polski zespół, który zrobił na Tobie, wrażenie?

Takim zespołem jest Kristen, ale to nie nowość – zespół istniejący od wielu lat.

Kończąc, odniosę się do Twoich słów z innego wywiadu. Powiedziałeś, że wpływ na Waszą muzykę mają m.in. filmy, które oglądacie. Miałeś okazję obejrzeć ostatnio jakieś filmy, które określiłbyś jako inspirujące? Jakie to były?

Ostatnio oglądam ponownie wszystkie odcinki i sezony Przystanku Alaska i jest to najwspanialsza rzecz jaką kiedykolwiek widziałem i mam nadzieję że to oglądanie przyniesie coś twórczego. Ed Chigliak über alles.

]]>
/trupa-trupa-wywiad/feed/ 0
Produkcja muzyki to zajęcie dla straceńców – rozmowa z Da Vosk Doctą, vol.2 /rozmowa-z-da-vosk-docta-vol-2/ /rozmowa-z-da-vosk-docta-vol-2/#comments Tue, 03 Mar 2015 10:43:51 +0000 /?p=1695 Kontynuacja rozmowy z Da Voskiem – DJem i producentem z Wrocławia. W tej części mówi o technicznej stronie tworzenia i grania muzyki, oraz krytycznym podejściu. Kilka jeszcze informacji o grach, które towarzyszyły mu od najmłodszych lat, a które następnie pojawiły się samplowane w jego produkcjach.

[Przeczytaj pierwszą część rozmowy]

KINKYOWL: Skąd bierzesz muzykę, którą potem grasz na imprezach?

DVD: Jestem dosyć emocjonalnie związany z dwoma portalami, na których znajduję swoje perełki. Gdy rodziła się moda na witch house, to wszystko pojawiało się na Bandcampie. W zasadzie wyłącznie tam. Dodatkowo, jako użytkownik mam możliwość wystawienia na sprzedaż własnych produkcji w wersji cyfrowej. Drugim portalem jest Soundcloud, na którym sukcesywnie sprawdzam sobie świeżynki przez „follow”owanie konkretnych ludzi. Swoje sety opieram prawie wyłącznie na materiale znalezionym na Bandcampie i Soundcloudzie.

Używasz beatmaszyny AKAI, ta firma jest dosyć popularna wśród DJów i producentów. Ktoś nakłonił Cię, żeby akurat po jej sprzęt sięgnąć?

Teraz używam MPD 26. Kiedyś miałem MPC 500, ale nie podobała mi się praca z nim. I raczej nikt szczególny mnie do AKAI nie nakłaniał. Wcześniej byłem jeszcze w posiadaniu padKONTROLA z Korga (ta sama klasa urządzenia), potem mini padów Korga. Na MPD skończyłem, bo zwyczajnie – do jego obsługi jest najwięcej tutoriali i poradników w internecie. Połączenie tej beatmaszyny z programem komputerowym jest pod tym kątem dla mnie najlepsze. Tutaj pojawia się także odpowiedź na często zadawane mi pytanie: „czemu nie korzystasz z Abletona?”. Zacząłem na Fruity Loopsie i teraz już nie ma sensu tego zmieniać. Żeby ogarnąć inne oprogramowanie od podstaw musiałbym poświęcić kolejny rok.

Wspominałeś o samplach z gier na Internet Ghetto. W co i na czym grałeś?

Na pewno sporo na SNESie. Z gier na niego najbardziej lubiłem Donkey Konga, z tym mocno ambientowym soundtrackiem. Potem Amigi. Pierwsza była Amiga 500 z rozszerzeniem 1 Mega Ramu, to był wtedy świetny komputer. Miałem też Gameboy Colora, na którym grałem w Castlevanię. I na zmianę – komputer, Playstation, komputer, Playstation 3. I potem jeszcze nowszy komputer. Najwięcej muzycznie było chyba z Amigi, mowa tutaj o ilości gier. Wydaje mi się, że na niej grałem najdłużej.

Jest tego trochę, masz te wszystkie konsole zgromadzone u siebie?

Nie, wszystkie stare konsole i komputery sprzedałem. Żegnałem przykładowo konsolę, żeby kupić sobie telewizor. Ten z kolei puszczałem spowrotem za sprzęt. Podobnie było z płytami, jeśli czegoś już nie słuchałem, to sprzedawałem.

Twoje zasoby cechuje więc raczej spora rotacja. Powiedz mi – oryginał czy remix?

Zdecydowanie remix. Z tego względu, że gdy osłuchasz się z oryginałem, to możesz wiedzieć czego mu brakuje. Jesteś dobrym producentem, to potrafisz to zremiksować, zrobić taki flip, który podkręci potencjał kawałka. Dajmy na to – super znany kawałek „Black Horse” autorstwa Katy Perry z Juicy J’em. Jego trapowe remixy są tysiąc razy lepsze, mimo, że to oryginał ma ze sto milionów wyświetleń.

Sądzisz, że dopuszczalne jest remixowanie samego siebie?

Jasne, można coś takiego robić. Czytam wywiady z producentami i często mówią, że zdarza im się samplować własne produkcje. Widzę w tym tylko środek do celu, ale sam się w to nie bawię. Mam ultrakrytyczne podejście do własnej twórczości i nie podoba mi się zasadniczo nic co robię. Gdybym do tego miał jeszcze remixować samego siebie, to byłaby dopiero katorga. Nie dość, że słuchałem tego dziesięć tysięcy razy podczas robienia tego w domu, to jeszcze raz tyle mi trzeba, by to zremixować – nie ma opcji. Nawet jak mi się wydaje, że coś skończyłem, to często przed opublikowaniem doklejam sample. Teraz przez miesiąc wolę czegoś nie wypuszczać i to katować w domu, żeby potem być trochę mniej niezadowolony. To jest prawdziwa klątwa, po wypuszczeniu czegoś mijają dwa miesiące, a ty już jesteś bogatszy o jakieś umiejętności, masz jakieś nowe patenty i mógłbyś coś zawsze poprawić. Potem patrzysz na jeszcze starsze rzeczy – chciałbyś je usunąć, no ale już nie wypada. To, że widać jakiś postęp to jedyny plus. Jeszcze dwa lata temu się nie przejmowałem, teraz jak coś usunę, to na fanpejdżu pisze mi 30 osób: „Ej, czemu to usunąłeś, wrzuć mi instrumental”. Uświadamiasz sobie wtedy, że ktoś tego jednak już słucha.

Przez taki krytycyzm mamy w ogóle moment, że – kawałek jest skończony?

W zasadzie nigdy. Z reguły to, że coś jest skończone wyznacza mi zacinanie się Fruity Loopsa. (śmiech) Mam i5, 4 GB RAMu, to już pozwala mi ten projekt dosyć rozbudować. Jak już procesor ma 99% zużycia po załadowaniu projektu, to albo eksportuję ścieżki i wrzucam je ponownie do projektu, albo stwierdzam, że to już definitywny koniec. Jeszcze ewentualnie sobie to mixuję, ale już nic nie dokładam. Najlepiej jest jeszcze, żeby to puścić komuś kto zna się na muzyce. Jeżeli ten komu to podeślę powie mi, że jest „spoko”, to kawałek zazwyczaj leży dwa, trzy dni, po czym go wrzucam. To jest straszne robić muzykę. Już tyle razy myślałem, żeby się zająć czymś normalnym… Bo to nie jest normalne zajęcie. To jest zajęcie dla straceńców.

Krytycyzm wobec własnej twórczości jest w twojej opinii powszechny?

W naszej ekipie jesteśmy raczej wszyscy mocno krytyczni, ale stanowimy zdecydowaną mniejszość. Mało jest takich osób pośród znanych mi producentów. Wypowiedzi niektórych z nich czytam na fanpejdżach – z reguły myślą, że są super, a ich produkcje rozpierdalają.

Ilu utworów nie wypuściłeś?

Dwa tysiące, trzy, albo nawet pięć tysięcy. (śmiech) Zdarzają się jeszcze sytuacje, że odpalam utwór sprzed kilku lat i okazuje się, że jednak jest dobry, tylko trzeba go dopracować. Dlatego fajnie jest wracać do przeszłości.

Czy aktowi kreacji bitu towarzyszą stany nieważkości? Mowa tutaj o najróżniejszych środkach, mniej lub bardziej odrealniających.

Pomyśl teraz, że gdyby ogólnie towarzyszyły mojej robocie jakieś narkotyczne fazy albo mocniejsze picie alkoholu, to co tydzień w sobotę i niedzielę mam kaca. No wiesz jak, wszyscy chcą z tobą zajarać, napić się. A kac w weekend to jest kolejne obciążenie, dwanaście godzin, które mógłbyś poświęcić na jechanie z muzyką.

]]>
/rozmowa-z-da-vosk-docta-vol-2/feed/ 0
Jestem ryzykantką – rozmowa z Karoliną Czarnecką /jestem-ryzykantka-rozmowa-z-karolina-czarnecka/ /jestem-ryzykantka-rozmowa-z-karolina-czarnecka/#comments Thu, 26 Feb 2015 14:00:23 +0000 /?p=1430 Z autorką „Hera, koka, hasz, LSD” spotkałyśmy się przy okazji recitalu we Wrocławiu. Był to bardzo kameralny występ, duet na głos i akordeon. Zaraz po nim usiadłyśmy, żeby porozmawiać. O tym, jak powstawała płyta „Córka” i o godzeniu muzyki z teatrem, a także o słuchaniu siebie, popularności i podróżach autostopem. W rozmowie dla KINKYOWL – Karolina Czarnecka.


KINKYOWL: To twój pierwszy taki koncert akustyczny. Bliższe są ci brzmienia elektroniczne czy, tak jak dzisiaj, dźwięki żywych instrumentów?

Karolina Czarnecka: To zależy. Teraz się trochę denerwowałam, bo miałam do tej pory parę koncertów klubowych i jestem bardziej przyzwyczajona do tych klubowych brzmień, ale tutaj było chyba dobrze. Było inaczej. Ale to jest fajne, bo ja cały czas chcę zmieniać klimaty, urozmaicać, żeby nie popaść w rutynę.

Nawiązując do sukcesu „Hera, koka, hasz, LSD”, zastanawiałam się, czy nadal tak silnie odczuwasz tego skutki, czy całe to zamieszanie już trochę zmalało?

To był chyba taki falowy skutek typu domino. Czuję to nadal, ale już to jest łagodniejsze. To już nie jest tsunami, tylko takie małe fale, które napływają na brzeg. Już to zaakceptowałam.

Zależy ci na popularności?

Zależy mi na tym, żeby robić dobre rzeczy i zgodne ze swoim wnętrzem. W momencie, kiedy to będę robić, a to będzie się podobać ludziom i osiągnie popularność, to wtedy się na to będę godzić. I wtedy odpowiem, że tak, chodzi mi o popularność, ale nie jest to moim priorytetem.

Czyli wiesz, czego chcesz?

Staram się to odkrywać. Chciałabym przełamywać pewne kanony czy stereotypy.

A jeśli chodzi o aktorstwo? Jakie rodzaje ról cię interesują?

Nie powiem ci, że chcę zagrać Julię albo Ofelię. Jestem otwarta na to, jaki scenariusz dostanę i jaką rolę mi przyjdzie zagrać. Im bardziej skrajna, tym lepsza.

Jest taka rola, której odegrania nie chciałabyś się podjąć? Granice, których wolałabyś nie przekraczać?

Nie mam żadnych blokad, nie mam żadnych granic. Ale wydaje mi się, że to jest sytuacja, której rozpatrywać czysto hipotetycznie się nie da. Jeżeli zaistnieje sytuacja, że będę musiała się rozebrać czy zrobić coś kontrowersyjnego lub wymagającego przekroczenia pewnych granic, to wtedy się nad tym zastanowię, czy jest sens. Jeśli będę czuła w danej chwili, że jest, to tak, zrobię to.

Co dała ci wiedza zdobyta na Wydziale Sztuki Lalkarskiej?

Wiedza jak wiedza, ale wiele pokory się tam nauczyłam. W Białymstoku dużo jest jednak takiego myślenia o sztuce, jakkolwiek by to patetycznie nie brzmiało. Tam tworzymy sztukę bardziej undergroundowo i jesteśmy pokorni względem niej, czego na przykład w Warszawie nie ma.

Tam stawia się bardziej na komercję?

Tak i właśnie, kiedy przyjechałam do Warszawy, to wszystko mi się tak ułożyło w całość. W Warszawie – komercja, indywidualność, hajs się liczy, a z Białegostoku znam tę zupełnie inną stronę pojmowania sztuki.

Obok aktorstwa jest też u ciebie cały czas obecna muzyka. „Córkę” nagrałaś na fali tych wydarzeń po Przeglądzie Piosenki Aktorskiej?

Tak, raczej wcześniej bym nie pomyślała o tym. To było tak, że zaczęłam się tym zajmować razem z Przemkiem Wojciechowskim, z którym jakoś tak się wspólnie odnaleźliśmy w tym wszechświecie i który akompaniował mi na konkursie piosenek Agnieszki Osieckiej. Tam się poznaliśmy. Pomyślałam wtedy, że to będzie takie moje hobby obok Akademii Teatralnej, że pojadę potem może na PPA. I pojechałam.

Jak byś opisała tę płytę? Jaka ona jest według ciebie?

Nie wiedząc nic o świecie muzycznym od kuchni, zostałam trochę w niego wrzucona. Więc to, co mogę powiedzieć o tej płycie to to, że jest ona bardzo intuicyjna i bardzo moja. Nie zmieniłabym w niej zbyt wiele, bo była taka na tamten moment, jaka miała być. Wiedziałam też, że nie przebije boomu „Hery, koki…”, ale jest moja, jest epką, jest moją pierwszą córką.

Można więc powiedzieć, że nie było wyraźnego konceptu wcześniej, wszystko było intuicyjne?

Nie, koncept był. Cały koncept powstał na bazie tekstu. Ja wymyśliłam całą historię, potem pracowaliśmy wspólnie z Michałem Walczakiem, który pomógł mi dramaturgicznie i tekstowo ułożyć tę historię. Intuicyjnie szłam za głosem serca, za muzyką. Do każdego utworu kto inny napisał muzykę, bo chciałam, żeby ta muzyka zmieniała się względem tego, co przeżywa Tina i w jakim momencie życia się znajduje. I to było intuicyjne. Pamiętałam brzmienia zespołów, które znałam i dlatego poprosiłam L.U.C.A, żeby ze mną współpracował, bo wiedziałam, że jego koloryt, jego barwa i osobowość potrzebne są „Córce”.

Historia Tiny zawiera też elementy twojej historii?

Tak, na pewno. Nie 1:1, bo nie odważyłam się tak siebie 1:1 przekazać, tak jak na przykład Maria Peszek na swojej najnowszej płycie. Ale myślę, że może też dojrzeję do tego, że będę mogła w sposób bardzo świadomy i wprost, i z wielką odwagą przekazywać swoje odczucia czy przemyślenia na płycie, żeby potem to dawać ludziom. Myślę też, że dobrze się stało, że ta epka nie jest tak osobista i wiernie oddająca mnie. Nie żałuję tego.

Myślisz o następnych płytach?

Myślę, myślę.

Czyli nie skończy się na „Córce”?

Kurczę, chyba nie.

A piszesz też sama teksty?

Piszę, ale nie mam odwagi ich publikować.

Był ktoś lub coś, co cię szczególnie zainspirowało podczas tworzenia tego albumu?

Nie, tylko moje wnętrze. Wiesz, w momencie, kiedy po tej „Herze, koce…” zostałam tak wieloma bodźcami zaatakowana i wieloma opiniami, podpowiedziami i sugestiami, to stwierdziłam, że muszę odłączyć się od tego i skupić nad tym, co jest we mnie.

Wydawało mi się wcześniej, że aktorstwo stawiasz raczej na pierwszym miejscu, a muzyka jest trochę z boku.

To się zaczyna przeplatać. Nie chcę z niczego rezygnować.

Twoje występy odbieram jako swego rodzaju spektakle muzyczne. Taka jest twoja wizja, żeby połączyć muzykę z zapleczem aktorskim?

Tak, bardzo bym chciała. Tym bardziej, że na świecie te rzeczy się pojawiają i bardzo często tak jest, że te performance muzyczne są jednocześnie steatralizowane. W Polsce trochę tego brakuje.

Mieszkałaś w Białymstoku, teraz w Warszawie, coraz częściej pojawiasz się też we Wrocławiu. Gdzie czujesz, że jest twoje miejsce?

Nie wiem jeszcze tego. Nie mam stałego miejsca.

A nie tęsknisz za Białymstokiem?

Nie. Nie mam nic do Białegostoku, jestem wręcz mu wdzięczna. Kocham dzikość Podlasia, uwielbiam naturę i tę atmosferę, ale nie mam ochoty tam mieszkać.

Słyszałam, że pojechałaś stopem do Francji. Dlaczego akurat Francja?

To wszystko powstało z nudów. Siedziałam z siostrą i z dwiema koleżankami w Białymstoku, i razem postanowiłyśmy, że trzeba gdzieś wyjechać. Dopadł nas dół i stwierdziłyśmy, że musimy mieć cel. Dobra. To zamoczmy stopy w Morzu Śródziemnym. Dobra. To na stopa. I pojechałyśmy, to było bardzo spontaniczne.

Nie bałaś się?

Czasami się bałam, ale to jest wyzwalające. Teraz też myślę, żeby gdzieś pojechać na stopa, bo to bardzo otwiera. To nie jest siedzenie w hotelu, kiedy jesteś zdana tylko na siebie, tylko musisz jeszcze rozmawiać z ludźmi, poznawać ich. Często są to bardzo wartościowe spotkania.

Czyli jesteś typem ryzykantki?

Raczej tak. Chociaż w tym formularzu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej była rubryka, w której trzeba było opisać swój charakter i ja napisałam, że skrajny. I tak też myślę, że właściwie jestem ryzykantką, ale jestem też bardzo bojaźliwa. Ale to zależy w jakich sferach. Jeżeli chodzi o podróże czy decyzje, to jestem bardzo ryzykowna i taka nieroztropna wręcz.

Czego się boisz?

Wielu rzeczy.

Zauważyłam podczas koncertu, że patrzysz ludziom głęboko w oczy, dosyć przenikliwie.

Na scenie jest taki niesamowity moment, kiedy wytwarza się jakaś energia. Nie mam z tyłu głowy: „Patrz im w oczy”, to jest bardziej naturalne. Nie kontroluję tego. Nie chcę tego kontrolować.

Mówisz w wywiadach, że twoim życiowym celem jest po prostu bycie szczęśliwą. Co potrzebne jest ci do szczęścia?

Odrzucenie strachów, poczucie tu i teraz.

]]>
/jestem-ryzykantka-rozmowa-z-karolina-czarnecka/feed/ 0
Wywiad: The Stone Foxes /wywiad-the-stone-foxes/ /wywiad-the-stone-foxes/#comments Wed, 04 Feb 2015 21:59:15 +0000 /?p=983 The Stone Foxes, czyli pochodzący z San Francisco zespół, w którego twórczości najbardziej wyraźnym gatunkiem jest elektryzujący blues-rock. Zdecydowanie jedna z ciekawszych współczesnych formacji sympatyzujących z bluesem i jego wszelakimi interpretacjami. Skład tworzą Shannon Koehler, Elliott Peltzman, Vince Dewald, Ben Andrews, Brian Bakalian i Spence Koehler. Polska publiczność miała okazję poznać ich (i z miejsca pokochać) w trakcie 33. edycji festiwalu Rawa Blues – ich koncert był widowiskiem tak energicznym, że dla wielu przyćmił występ gwiazdy wieczoru, czyli Keb’a Mo’. Miesiąc temu wspominaliśmy o Stone Foxes, a konkretniej o kawałku Jericho opublikowanego w ramach Foxes First Fridays. Jakie są największe bluesowe inspiracje zespołu? Skąd przyszedł pomysł „pierwszych piątków miesiąca”? O tym i o kilku innych rzeczach udało się nam porozmawiać z Elliottem Peltzmanem, klawiszowcem grupy.


 

KINKYOWL: Jak wyglądały początki istnienia zespołu? Szybko odnaleźliście publikę, której podobała się wasza muzyka, czy trochę to zajęło?

Elliott Peltzman: The Stone Foxes zaczęło powstawać wtedy, kiedy Shannon dołączył do swojego brata w San Fransisco. Wcześniej mieszkał w małym miasteczku niedaleko Fresno, w którym dorastali ze Spencem. Znaleźli klawiszowca, czyli mnie, Vince i Ben przyszli ze swojego zespołu, Buxter Hoot’n. Brian przyjechał z Fresno kilka lat później. Od samego początku publiczność zdawała się chwytać naszą muzykę, podobały im się koncerty. Ale musiało minąć trochę czasu wypełnionego koncertami z niemal zerową publiką, zanim ilość fanów zaczęła rosnąć.

Pomimo mocnego brzmienia, wasza muzyka i tak jest mocno powiązana z bluesem, zresztą, tak jak sam rock and roll. Jakie są wasze największe bluesowe inspiracje?

Wszyscy dorastaliśmy słuchając klasyki bluesa – Muddy Watersa, Howlin’ Wolfa, Little Waltera, Leadbelly’ego… lista ciągnie się bez końca. Mimo wszystko powiedziałbym, że naszymi największymi inspiracjami są ludzie, których bluesowe interpretacje to muzyka o wiele głośniejsza i ostrzejsza  – The Rolling Stones, Paul Butterfield, Dylan, Mike Bloomfield.

A skoro już mowa o bluesie, jak wygląda scena bluesowa w Ameryce? Dużo młodych zespołów sięga do korzeni czy wprost przeciwnie?

Blues jest ciągle żywy, jednak podzielony na wiele podrzędnych gatunków. Tacy faceci jak Jack White naprawdę go czują. Lubię parę zespołów typu J. Roddy Walston i The Business – mają podobne do naszego podejście do muzyki.

Skąd pomysł na to stopniowe prezentowanie materiału z Twelve Spells?

Chcieliśmy dać naszym fanom jak najwięcej muzyki. Chcieliśmy zrobić to szybko, od razu i za darmo. Chcieliśmy też, żeby każdy utwór miał okazję znaleźć się w świetle reflektorów. No i pomysł się narodził.

Nagraliście parę coverów świetnych bluesowych standardów, takich jak Spoonful czy King Bee.

Uwielbiamy coverować świetne utwory. Te kawałki powstały w czasie, w którym dopiero wyznaczały szlak, jakim podążała amerykańska muzyka. Coverowanie to świetny sposób na zagranie utworów lepszych od twoich własnych. Ostatnio zrobiliśmy swoje wersje I Put A Spell On You i Black  Sabbath. Mamy nawet cover Natural Woman – kiedy wykonywaliśmy go na koncertach, Shannon wychodził na scenę przebrany za Panią Doubtfire!

W waszym repertuarze jest mało spokojniejszych kawałków w stylu Tin Stars czy Easy. Znaczna część twórczości to muzyka bardziej żywiołowa. 

Kochamy mocne brzmienie, ale jednak trzeba mieć jakąś odskocznię. Czasami mama przychodzi na herbatkę i jednak wolisz zagrać jej coś lżejszego.

Zespoły, których ostatnio najczęściej słuchacie?

D’Angelo – Black Messiah, Steve Earle – The Mountain, The Rolling Stones – Beggars Banquet

Jakie były pierwsze albumy, które kupiliście?

To dosyć zabawne, bo i ja, i Shannon kupiliśmy taki sam album, a dokładniej Off The Wall Micheala Jacksona.

Na koncertach często gracie zmienione/wydłużone wersje swoich utworów. Skąd pomysł na taką zabawę konwencją?

Od zawsze uważaliśmy koncerty za doskonałą okazję do przetestowania nowej muzyki albo aranżacji. Wyznacznikiem tego, czy jest dobra, staje się reakcja tłumu, która mówi naprawdę wiele

Niby dopiero czeka nas pełna premiera Twelve Spells i może trochę za bardzo wybiegam w przyszłość, ale czy myślicie albo jesteście w trakcie przygotowywania nowego materiału?

Piszemy tyle, ile możemy, a gdyby było nas stać na nieprzerwane nagrywanie muzyki, na pewno byśmy to robili.

Mieliście jakieś propozycje koncertowania w Europie? Ciągle pamiętam wasz świetny występ na Rawie Blues i gdyby była jakaś szansa na zobaczenie was po raz kolejny, na pewno bym sobie nie odmówiła.

Pracujemy nad tym nawet w tym momencie. Miejmy nadzieję, że rozmowy pójdą pomyślnie i powrócimy do Europy!

]]>
/wywiad-the-stone-foxes/feed/ 0
Wywiad: Ørganek /wywiad-organek/ /wywiad-organek/#comments Fri, 09 Jan 2015 19:35:50 +0000 /?p=764 Kto by się spodziewał takiego obrotu spraw… Facet, który z formacją SOFA robił przyjemne, kolorowe R&B, kolaborował ze świetnymi artystami i zbierał należyte brawa, nagle powraca do korzennego, szorstkiego blues- rocka i nadal jest bezbłędny. W tamtym roku kupił mnie singlem ‘Kate Moss’, a potem istnie wystrzałowym (!) albumem ‘Głupi’. Tym sposobem, jak kula armatnia, zburzył mój cały sceptycyzm wobec polskiej sceny muzycznej. Można powiedzieć, że kraj ‘zgłupiał’ na punkcie jego nowego projektu, co widać po zasilanych kolejno listach przebojów i zapełnianych salach koncertowych. Zmian nie należy się bać, to chyba udowadnia nam dzisiaj Tomasz Organek, z którym udało nam się porozmawiać.


 

KINKYOWL: Na początek chciałem pogratulować wydanego w tym roku krążka „Głupi”. Skąd pomysł na zmiany po tylu latach spędzonych na graniu z SOFĄ?

Tomasz Organek: Dziękuję. Właściwie od zawsze wiedziałem, że któregoś dnia założę swój autorski zespół. To przeświadczenie nie opuściło mnie w zasadzie nigdy. Odwrotnie, z biegiem lat czułem, że coraz bardziej jestem do takiego solowego aktu gotowy. To musiało we mnie dojrzeć, musiałem zrozumieć kim chcę być, o czym i jakim językiem chcę mówić. W zeszłym roku nadszedł wreszcie czas by to zrobić, nie tylko o tym myśleć.

Da się również zauważyć, że twoja obecna muzyczna droga różni się diametralnie od tego, co robiłeś z SOFĄ. Czy rock’n roll drzemał w tobie już od jakiegoś czasu?

Rock’n’roll to muzyka, która obok jazzu mnie ukształtowała. Jazz jest intelektualny, rock emocjonalny – to dwie strony tego samego medalu. Można powiedzieć, że Sofa wydarzyła mi się niejako po drodze. Zostałem do niej zaproszony w momencie, gdy zdałem na Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej do Katowic. Na początku dużo improwizowaliśmy, razem eksplorowaliśmy harmonię, więc było mi tam dobrze, chociaż zawsze w odtwarzaczu miałem swojego Hendrixa, Cream, The Doors, Sonic Youth, Soundgarden, Coltrane’a, Clifforda Browna, Kenny Garretta. Można powiedzieć, że dzięki Głupiemu wróciłem do korzeni. Moje pierwsze zespoły w średniej szkole ale też i na studiach to były formacje rockowe lub blues – rockowe.

Widać, że nowe wydawnictwo idzie zdecydowanie w stronę rocka alternatywnego, jednak nie brakuje w nim akcentów bluesowych i folkowych. Czy coś szczególnie zainspirowało Cię do działania w tym kierunku?

Nic szczególnego. To po prostu wypadkowa muzyki, której słucham, lubię i cenię przefiltrowana przez własny pogląd na to jak to może brzmieć w XXI w.

Na Twoim tegorocznym wydawnictwie słyszy się m. in. energię i szaleństwo, ale także refleksję nad młodością. Czy czujesz się w pewien sposób głosem jakiegoś pokolenia? Czy stąd pomysł na wykorzystanie utworu Tadeusza Śliwiaka „Ta nasza młodość”?

Nie biorę odpowiedzialności za swoje pokolenie. Mimo że z Judymem łączy mnie to samo imię, to na tym zbieżność się kończy. Nie chcę nikogo na siłę ratować, uświadamiać, czy uszczęśliwiać. Ponieważ wszedłem w lata mocno pochrystusowe, stać mnie na pewien dystans, refleksję niejako z zewnątrz, z oddali. Im człowiek starszy, tym wyraźniej pewne zjawiska widzi. Im większy dystans, tym mniejsze zdziwienie i tym większa pewność co do niezmienności ludzkiej natury i zdartego do cna szlaku jakim się życie toczy. „Ta nasza młodość” wzięła się poniekąd z przypadku ale już sam wybór piosenki przypadkowy na pewno nie był. Podczas Nowego Męskiego Grania w Sopocie obowiązywała formuła według której młode zespoły sięgają po klasykę, żeby ją na nowo zinterpretować, odkodować w warunkach wieku XXI. Od razu pomyślałem o tym utworze, bo zdał mi się odpowiednią puentą naszego spotkania w Sopocie. Lato w pełni, plaża, wolność, swoboda i dziewczyna młoda, czyli nic innego niż „ta nasza młodość z kości i krwi, ta nasza młodość, co z czasu kpi, co nie ustoi w miejscu zbyt długo, ona – co pierwszą jest, a potem drugą”. Natychmiast po wykonaniu tej piosenki na żywo, Piotr Stelmach z PR3 poprosił o wersję studyjną tego nagrania i tak się zaczęło.

Oprócz polskich tekstów, na solowym wydawnictwie pojawiły się również dwa utwory anglojęzyczne. Skąd pomysł na umieszczanie ich w tej formie językowej?

Z wykształcenia jestem filologiem angielskim – ja po prostu bardzo lubię ten język i chciałem, żeby coś „niepolskiego” znalazło się na płycie. Czasami też zdarza się sytuacja w której jestem bezradny wobec jakieś piosenki i żadne polskie słowo mi do niej nie pasuje. Jeżeli od razu w kompozycji słyszę język angielski, to staram się z tym na siłę nie walczyć. Zapisuję ją po angielsku, bo to jest prawdziwe.

Wracając do SOFY, jak wspominasz ostatnie 10 lat od wydania pierwszej EP-ki „Wicked Skills”?

Wspaniale. To był piękny czas. Dane mi było zjeździć nie tylko Polskę ale też i Europę (graliśmy w UK, Niemczech, Austrii, Czechach, Litwie, Łotwie, Estonii, Portugalii), poznać branżę, różne środowiska artystyczne, nauczyć się produkcji muzycznej, pracy w studio, kompozycji, dało obycie sceniczne, pozwoliło zrozumieć siebie, ukształtować jako artystę. Zagraliśmy tez chyba na większości znaczących festiwali w tym kraju. Bez tych ostatnich dziesięciu lat, nie byłbym tym, kim jestem dziś.

Podczas Waszej kariery mieliście również możliwość współpracować z kilkoma fantastycznymi artystami. Jak doszło do współpracy z O.S.T.R. i Smolikiem, i co dobrego wyciągnąłeś z tego jako artysta?

Każde spotkanie ze szczerym, niezależnym artystą jest bardzo cennym przeżyciem, bo daje poczucie sensu tego, co się robi. Po chwili okazuje się, że mimo różnorodności stylistyk, nasze podejście do pracy jest bardzo podobne. To bardzo zbliża i dodaje wiary w siebie. To były i są – bo do tej pory zdarza się nam współpraca na różnych polach – bardzo ważne doświadczenia. Z O.S.T.R.em poznał nas Hirek Wrona. Adam szukał zespołu, z którym mógłby zagrać na żywo w Trójce. Po tygodniu znajomości i dwóch próbach zagraliśmy razem koncert, który ukazał się później na płycie Trójka! Live. Kolejne kilka lat spędziliśmy razem grając wspólne koncerty. Z Andrzejem Smolikiem poznaliśmy się przy okazji pracy nad jego albumem, zaśpiewaliśmy na nim klika piosnek. Ta współpraca trwa do dzisiaj.

Jako SOFA zostaliście dosyć szybko docenieni w Polsce, choćby przez Fryderyki. Czy już od wydania „Many Stylez” czuliście, że za kilka lat wypłyniecie jako popularny zespół? Mieliście od początku takie ambicje?

Nasze ambicje były ogromne. Wszyscy byliśmy bardzo młodzi, rządni sławy i kariery. To naturalne. Każdy kto temu zaprzecza, mówi nieprawdę. Oczywiście można się z tego wyleczyć, żeby pracować normalnie. Nam się to udało dość szybko, bo w krótkim czasie zrozumieliśmy, że ta cała zabawa w szołbiznes jest raczej śmieszna niż poważna i zajęliśmy się pracą.

Jaki masz stosunek do polskiej sceny muzycznej? Widzisz w niej potencjał, szczególnie u młodszych zespołów?

Widzę potencjał i to ogromny. Polacy są impulsywni, melancholijni, nerwowi, sentymentalni i tak samo gotowi do zabawy jak i do bójki. To wspaniały materiał na nieskrępowaną, silną wypowiedź artystyczną. Jedyne co musimy jeszcze zrobić, to pozbyć się kompleksu bycia zespołem z prowincji. Geografii nie zmienimy, więc musimy zmienić mentalność. Nie musimy wyglądać i brzmieć jak z MTV, żeby być docenionym. Tendencja jest odwrotna, tylko należy do niej dojrzeć – jeżeli wtopimy się w jednorodną magmę nie tylko zespołów ale i ludzi, społeczeństw ciętych z metra jedną kosmopolityczną miarą, to w tej magmie zginiemy niezauważeni. Jedyna szansa na sukces, w moim odczuciu, to oryginalność i swoje zdanie. Ale ta wymaga odwagi.

Czego obecnie słuchasz? Byłeś ostatnio na jakimś ciekawym koncercie?

Nowej płyty ZAZ. Uwielbiam ją. Bardzo też lubię „Hard Believer” Finka, na którego przyjazd do Polski czekam z niecierpliwością.

Jesteś właśnie w trakcie trasy koncertowej po całej Polsce. Jakie są Twoje wrażenia związane z samą trasą i z publicznością?

Doskonałe. Pod koniec stycznia zaczynamy kolejne koncerty. Przychodzi na nie coraz więcej ludzi i – co mnie bardzo cieszy – nie jest to publiczność przypadkowa. To ludzie rozumni, wyrobieni, otwarci na muzykę i dialog. Wiem jak trudno jest w dzisiejszych czasach przyciągnąć ludzi do klubu na płatny koncert i bardzo jestem im za to wdzięczny.

Kończąc, zapytam czy planujesz pojawić się w przyszłym roku na jakimś letnim festiwalu? Dobrze czujesz się na dużej scenie?

Bardzo dobrze. Duża scena daje zupełnie inne możliwości przekazu, rozmach i moc wzmacniaczy. Uwielbiam grać w klubach, blisko ludzi ale duża scena jest pociągająca. Kontakt z publicznością jest bardziej ograniczony ale właśnie dzięki tej izolacji, dzieją się na niej czasami magiczne rzeczy. Duża scena wyzwala innego rodzaju energię, przy odpowiednich warunkach pozwala stworzyć widowisko. Co do moich występów na letnich festiwalach, to inicjatywa leży po stronie organizatorów. Jak wiadomo, chcieć a móc to dwie różne rzeczy. Ja mogę chcieć ale móc mogą tylko oni.

]]>
/wywiad-organek/feed/ 0
Kaseciarz: Wywiad /kaseciarz-wywiad/ /kaseciarz-wywiad/#comments Wed, 31 Dec 2014 08:03:57 +0000 /?p=670 Na początku tego roku, nomen omen surfując po sieci, trafiłem na album „Surfin’ Małopolska” nieznanego mi wcześniej projektu Kaseciarz. Tak bliskie memu sercu surowe brzmienie momentalnie do mnie trafiło i kazało zapamiętać tę nazwę. Niewiele później dowiedziałem się, że koncertowe umiejętności krakowskiej grupy będzie mi dane sprawdzić na Scenie Eksperymentalnej OFF Festivalu. Po tym występie nie miałem już wątpliwości, że warto poświęcić im więcej uwagi. Dla Was i KINKYOWL Maciej Nowacki, lider i mózg Kaseciarza.


 

KINKYOWL: Powiedz szczerze, jak to było z genezą tego projektu? Czy ta przemielona już stukrotnie wersja o mówieniu o sobie na imprezach jako “robiącym w kulturze” nadal obowiązuje?

Maciej Nowacki: Co roku się to zmienia, w 2014 Kaseciarz miał być dowodem na to, że życie na bezrobociu może być pełne rozrywek i twórcze. A tak na poważnie to trzeba było coś wymyślić do tego bio, bo nie wiem czy przeszło by to, że zespół powstał z czystej potrzeby serca. Takie mamy czasy.

W jakim kierunku zmierza Kaseciarz? Planujecie jeszcze jakieś roszady w składzie czy trio Nowacki – Lewicki – Cegiełka ostatecznie się wykrystalizowało?

Skład zostaje ten sam, chyba że ja zostanę z niego wypierdolony. Cieszę się, że dobrze nam się gra i nie mamy większych problemów ze sobą, i że się przyjaźnimy. Fajnie się to przekłada w graniu na żywo, a także wtedy, kiedy jest pisany nowy materiał. Na przykład kiedy układam jakiś nowy numer jestem w stanie sobie wyobrazić co Łukasz i Piotrek mogą do niego dodać, bo znam ich styl grania, co mi zaoszczędza sporo czasu na rozkminach. Nie planujemy też nikogo dodawać do składu, bo nie pomieścimy się z gratami w aucie.

Nie obawiasz się, że “sformalizowanie” Kaseciarza zniszczy to co, moim zdaniem, jest najważniejszym elementem dotychczasowej twórczości, czyli energię, żywiołowość i surowość?

Nie obawiam się, bo im więcej gramy na żywo tym lepsi się w tym stajemy. Poza tym taki rodzaj grania sprawia nam radość i dopóki jest z tego frajda, dopóty będziemy takie numery tworzyć. Zresztą ja jestem zdania, że należy robić taką muzykę, jaka w danym momencie ci w sercu gra, więc bez sensu cały czas powtarzać jeden patent z poprzednich płyt. Jeśli poczujemy, że fajnie by było nagrać płytę country to tak uczynimy.

 

Na ostatnim albumie, “Motorcycle Rock and Roll”, de facto pierwszym wydanym jako zespół, nieco uciekłeś od surf rocka, którego obecność na polskiej scenie była takim zaskoczeniem. Czy to dalej Dziadostwo? W moim odczuciu nowe kawałki mają w sobie nieco więcej agresji.

Wszystko co nagrywa Kaseciarz jest Dziadostwem, a szczególnie ballady. Zresztą to nie do nas należy określanie gatunku w jakim gramy, dziennikarze robią to lepiej. To, że pierwsza płyta była inna od drugiej wynikało z tego w jakim klimacie ona powstawała. Słusznie zauważyłeś, że „Motór” był bardziej agresywny, bo numery były pisane pod wpływem takich emocji i tak jest lepiej, bo jest to wszystko bardziej szczere.

Nie da się ukryć, że Wasze brzmienie jest mocno garażowe. To zamierzona próba podpięcia się pod modę na lo-fi?

jest jakaś moda na lo-fi? Gdybyśmy chcieli nagrać coś modnego to wzięlibyśmy się za techno. My brzmimy tak, bo lubimy grać głośno i używamy instrumentarium sprawdzonego w rokendrolu od około 70 lat. Można by powiedzieć, że to nic nowego, ale ja osobiście czuję motylki w brzuszku jak tak gram.

Jak wpadłeś na surfa? Wiesz, nie jest to najpopularniejszy gatunek nad Wisłą.

Takiej muzyki było sporo na składankach, które słuchałem na kasetach jak byłem dzieckiem. Na tych kompilacjach było sporo muzyki z lat 50 i 60, więc jakieś surfy tam na pewno były przemycone. Później, już jako nastolatek, zacząłem ponownie słuchać takich rzeczy, również tych nowszych jak The Trashwomen czy The Mummies. W Polsce też istniały zespoły, które się inspirowały surfem, jak Tajfuny przecież, więc ta muzyka jakoś była u nas obecna.

Planujecie dłuższy związek z Instant Classic?

Jesteśmy z nimi w konkubinacie, bo rząd nie chce takich związków zalegalizować.

Współpracujecie także z krakowską Stajnią Sobieski, która zrzesza lokalnych artystów. Jakieś wspólne projekty w przygotowaniu?

No coś się święci, powiem tyle. Mam nadzieję, że nowy rok przyniesie więcej info, bo za wcześnie jest żebym ja teraz bablał o tym.

 

Album “Surfin’ Małopolska” był zdominowany przez instrumenty, ostatnio sięgnąłeś też po wokal. Jak się w tym czujesz? Planujesz dalej korzystać z tego elementu czy wrócić do utworów instrumentalnych?

Na ten moment czuję, że się zadomowiłem ze swoim głosem. Nie jest on już pokraczny jak rok temu, a jedynie koślawy. Pisanie piosenek jest fajnym wyzwaniem, bo muszę myśleć o dodatkowej partii jaką jest głos. Większość nowego materiału na pewno będzie z wokalem, ale nie wykluczam pojedynczych utworów instrumentalnych.

Wasz koncert na OFF’ie to jeden z jaśniejszych momentów tegorocznej edycji, szczególnie jeśli chodzi o polskich wykonawców. Zdradzicie jakieś plany w tej materii na 2015?

Miło to słyszeć, rzeczywiście fajnie się nam grało. Najważniejszym planem na 2015 to nowa płyta i trzymajmy się tego póki co. Jeśli uda nam się to zrealizować, to każda kolejna udana rzecz będzie wspaniałym bonusem.

To był dobry rok dla Kaseciarza i chyba dla całej polskiej sceny muzycznej, nie sądzisz?

Dla nas było bardzo fajnie. Ogólnie dużo ciekawych zespołów usłyszałem w tym roku i mam nadzieję na więcej w następnym. Czekam na płytę Judy’s Funeral i nowe rzeczy od Wild Books. Jest też bardzo spoko kapela z Bydgoszczy, która się nazywa Good Night Chicken i mają wkrótce wydać kasetę. Generalnie się jaram, fajnie jest!

Dzięki za rozmowę i życzymy Wam wszystkiego dobrego zarówno na scenie jak i poza nią!

Buziory!

]]>
/kaseciarz-wywiad/feed/ 0