Dla Stoned Jesus nastała pora żniw. Rytualny zbiór stonerowych, pustynnych plonów. Zataczając kręgi rdzawą kosą, nikt inny jak Śmierć we własnej osobie, wzbija w powietrze kłęby pyłu. Spękana skalista powierzchnia drży pod stopami trójki kamiennych olbrzymów. Szkielet w czerni wyszczerza zęby. The Harvest czas zacząć.
Ukraińskie trio tworzące formację Stoned Jesus po trzyletniej przerwie wydaje swój trzeci album. Symboliczna wszechobecność cyfry „3” może nie ma tutaj żadnego znaczenia, ale jest to intrygujący szczegół w kontekście The Harvest . To dzieło szczególnie wartościowe w erze stonerowej posuchy, bowiem Stoned Jesus jest nie lada powiewem świeżości, jako relatywnie młoda grupa na scenie tego gatunku.
Mając z nimi styczność już w 2012 roku przy okazji wydanego przez nich wtedy Seven Thunders Roar, z lekkością dyskredytowałem potencjał zespołu z powodu powierzchownej surowości materiału. Doceniałem ilość pracy, jaka została włożona w kreację brzmienia i kompozycje. Niestety, pomimo tego Stoned Jesus nie byli w stanie dostarczyć odpowiedniego wigoru i oryginalności, aby przykuć uwagę na dłużej. Z tym większym zainteresowaniem zająłem się słuchaniem najnowszych dokonań zespołu – ciekaw rozwoju koncepcji odtworzyłem pierwszy utwór i zostałem momentalnie wciągnięty.
Album został jawnie podzielony, w sposób kojarzący mi się z oldschoolową formułą tuzów sludge metalu. Wraz z progresją płyty, utwory się wydłużają, zaczynając od 3 minutowego „Here Come the Robots” kończąc na masywnym, 14 minutowym „Black Church” wieńczącym The Harvest . To prosty i intuicyjny zabieg, który świetnie spaja płytę i nadaje jej głębi. Biorąc pod uwagę długość niektórych utworów, zakładanie z góry powtarzalności materiału czy zwyczajnie nużących rozwiązań jest całkiem racjonalne i Stoned Jesus wydają się być tego w pełni świadomi. Zespół czerpie garściami z różnych źródeł, lawirując między klasycznym podejściem do stonerowego klimatu a nowatorskimi rozwiązaniami o psychodelicznym zabarwieniu.
Od czasu do czasu nuty rozciągłych sludge metalowych riffów wślizgną się do mieszanki, dodając parę decybelowych ton do udźwignięcia. Wspomniany wcześniej „Black Church” jest idealnym przykładem pomysłowości muzyków. Rwany, agresywny riff, wtórujący nieustępliwej perkusji składają się na obraz wielkiej machiny powolnie toczącej się naprzód i miażdżącej wszystko na swej drodze. Tuż nad tym rozpościerają się plamy wokalu skąpanego w sugestywnych efektach, na myśl przywodzące sztandarowe wyczyny Melvins. Całość wydaje się trwać w nieskończoność i zapętlać się do momentu nagłego przejścia prowadzącego do zaskakującej kulminacji o groteskowo Cooperowskim klimacie.
Wśród reszty utworów również znaleźć można punkt pikujący, który jest centrum kompozycji. Materiał napisany jest na bardzo równym poziomie i nie doświadcza się istnienia albumowych zapychaczy wydłużających play time. Długość niektórych utworów może mimo wszystko okazać się niewielką przeszkodą w przyswajaniu materiału, zwłaszcza dla osób nieobeznanych z gatunkiem, jednakże The Harvest jest wyjątkowo przystępnym albumem. Dobrze utrzymuje zainteresowanie słuchacza i rezygnując ze staro szkolnych rozwiązań jest nadzwyczaj świeżym powiewem wiatru na stonerowej pustyni. Zebrane plony są sowite.
Album ukazał się we wrześniu 2015 roku za pośrednictwem Інша Музика (czyt. Insza Muzyka).
Jesus żyje i ma się dobrze.