EP-ki zaprezentowane przez 22-letnią Sky Ferreirę przyjęłam z umiarkowanym entuzjazmem, ale całkiem spodobał mi się zamieszczony na nich materiał. Amerykańska wokalistka zaprezentowała się w różnych brzmieniach i stylistykach oraz współpracowała z wieloma producentami. Jej wielokrotnie przekładana debiutancka płyta miała ostatecznie pokazać, w jakim gatunku osiądzie na dłużej.
Na swojej drugiej EP-ce Sky Ferreira kupiła mnie swoimi balladami. Zamieściła na niej dwie pościelówy, ale za to jakie! „Ghost” oraz „Sad Dream” lśniły najjaśniejszym blaskiem. Urzekły mnie swoim minimalistycznym podkładem oraz idealnie współgrającym z nim wokalem Amerykanki. Obie pozycje niesamowicie działają na emocje słuchacza. Wśród nieco szybszych kawałków mogę wyróżnić indie popowe „Everything Is Embarrassing”, podszyte nieco tanecznym bitem i przywołujące na myśl wczesne dokonania Madonny. Powracając do pierwszego krótkogrającego wydawnictwa wokalistki, to moją uwagę zwróciła mocno elektroniczna pozycja „Traces” z nerwową pulsacją i podszytą tajemniczym klimatem. Dobrze słucha mi się także przyjemnego, indie popowego „108”. Reszta numerów z obu EP-ek niczego specjalnego nie zaprezentowała, ale pozostawiła po sobie pewną ciekawostkę dotyczącą dalszych poczynań wokalistki. W jakie klimaty dalej pójdzie – zaprzyjaźni się na dłużej z elektroniką i indie popem, czy może zaserwuje słuchaczom balladowy album?
Sky Ferreira przygotowała na swój pierwszy album mało przekonujące utwory. Główną bolączką albumu są miałkie podkłady, które zdają się być niedopracowane. Potencjał niektórych piosenek nie został w pełni wykorzystany. Kolejny minus to brak ballad, co mnie lekko zawiodło. Nie możemy jednak narzekać na ilość dynamicznych podkładów, w których wokalistka łączy dziewczęcy pop rodem z lat 80. i 90., syntezatory, hałaśliwe i chaotyczne dźwięki, gdzieniegdzie wplatając rockową energię.
Otwierający krążek utwór „Boys” nie zapada w pamięć i nie odczuwam żadnej przyjemności z jego słuchania. Kolejne „Ain’t Your Right” to zbiór chaotycznych dźwięków niestety nijak ze sobą powiązanych. Całość dodatkowo pogrąża bezbarwny, mało wciągający klimat utworu oraz śpiewająca jakby od niechcenia Sky. W skrócie mówiąc, to pozbawiony jakiejkolwiek wyrazistości kawałek. Podszyty elektronicznym brzmieniem kawałek „24 Hours” zwraca uwagę swoim chwytliwym refrenem, lecz niczym poza tym. To kolejna pozycja, która zniechęca słuchacza do poznania reszty albumu i brakuje w niej jakiegokolwiek elementu wyróżniającego. Przychylniejszym okiem patrzę na „Nobody Asked Me (If I Was Okay)”, które jest nieco zadziornym kawałkiem. Aby jeszcze ponarzekać, można było bardziej tutaj zaakcentować gitary i zrezygnować z banalnego bitu nadającego całości niepotrzebnej jednostajności. Z kolei „Love In Stereo” jest jak na moje ucho zbyt przesłodzone i mam wrażenie, że producent nie miał na ten track specjalnego pomysłu – po raz kolejny brakuje mi jakiegoś elementu zaskoczenia.
Krążek posiada jednak momenty, które mogą pochwalić się nieco wyższym poziomem niż reszta. Pierwszym z nich jest „I Will”, które swego czasu mogło pochwalić się dużą ilością odtworzeń na mojej playliście. Podoba mi się jego nowofalowe brzmienie okraszone gitarami. Kawałek jest chwytliwy w dobrym tego słowa znaczeniu i posiada fajną dynamikę, co czyni go jednym z lepszych na płycie. Energiczne „You’re Not The One” ma przebojowy potencjał i dość szybko zapisuje się w świadomości słuchacza. Tutaj producent się spisał – mamy do czynienia z chwytliwą, ale nie banalną melodią, w której popowa przebojowość jest urozmaicona gdzieniegdzie rockową energią. Myślę, że potencjał tej piosenki został w dużej części wykorzystany. Moim kolejnym faworytem jest tytułowe „Night Time, My Time”, wyrastające na najbardziej intrygującą pozycję na albumie. Mroczne i tajemnicze dźwięki nadają całości psychodelicznego charakteru, a niski wokal Sky jest dopełnieniem kompozycji. Słucha się jej w dużym skupieniu i pozostawia ogromny niedosyt. Jaka szkoda, że dopiero pod koniec płyty wokalistka uraczyła nas czymś o większej wartości artystycznej.
Nerwowe, okraszone syntezatorami „Kristine” o brudnym brzmieniu to pewna ciekawostka na albumie. Dawki elektroniki zakosztujemy również w eksperymentalnym „Omanko”. Dużo tutaj różnych połamanych dźwięków, których słucha się z zaciekawieniem. Słuchacz oczekuje w napięciu na jakiś punkt kulminacyjny, który jednak nie pojawia się, co pozostawia duży niedosyt. Przebojowy potencjał posiada melodyjne i lekkie „I Blame Myself”. Na dłuższą metę słuchanie tego utworu nieco męczy – track niespecjalnie wyróżnia się spośród tego, co pojawia się w radiu. Lubię gitarowe „Heavy Metal Heart” cechujące się naprawdę ciekawym podkładem.
„Night Time, My Time” to album, który raczej nie wciąga i brakuje mu charakterystycznego klimatu. Ciężko przypomnieć sobie którykolwiek utwór, drażnić może również zbytnia monotematyczność całości. Można docenić fakt, że wokalistka zrezygnowała z gatunkowego miszmaszu i zaserwowała całkiem spójny materiał, jednak powinna popracować nad tym, by jej kolejne piosenki brzmiały nieco ciekawiej.
Ciągłe poszukiwanie stylu z ciekawym, lecz budzącym pewne wątpliwości skutkiem.