Końcem marca muzyczne social media były świadkiem dość osobliwego wydarzenia – wieszczono rewolucję i upadek Spotify , a inicjatywę poparły takie sławy jak Madonna, Chris Martin, Jack White, Daft Punk czy Kanye West. Zaczęła się kampania najnowszego biznesu Jaya Z: należący do znanego rapera serwis Tidal miał zatrząść branżą muzyczną i na dobre zmienić oblicze streamingu. Z zaciekawieniem obserwowałam co rusz zmieniające się na turkusowy kwadracik zdjęcia profilowe wielu artystów i zaczęłam się zastanawiać: będzie rewolucja? Czy Tidal naprawdę jest tak dobry, jak go zachwala właściciel, i czym różni się od innych serwisów streamingowych? A wreszcie: za co płacimy to 20 dolarów miesięcznie?
Zacznijmy od wyjaśnienia sobie, czym jest ten cały Tidal. To serwis streamingowy, który oferuje muzykę i teledyski w bezstratnej kompresji dźwięku. Powstał w 2014 roku jako własność szwedzko-norweskiej spółki Aspiro, którą rok później wykupił Jay Z. Była ona właścicielem m.in. serwisu WiMP, który automatycznie stał się własnością rapera. Bazując na subskrypcji, Tidal oferuje swoim użytkownikom dostęp do ponad 25 milionów utworów oraz 75 000 wideoklipów (oczywiście, jedynie tych artystów, którzy związani są z trzema największymi wytwórniami na świecie: Universal, Sony i Warner). Platforma dostępna jest w ponad 31 krajach, w tym również w Polsce, więc można śmiało wypróbować propozycję Jaya Z.
Wielkie słowa, ważne nazwiska
Patrząc wstecz, każdy ważny ruch w historii zaczynał się od niewielkiej grupy, która miała określoną wizję – wizję, by zmienić status quo. Naszą wizję zaczynamy realizować dzięki pierwszemu krokowi. Pierwszy krok rozpoczyna się dziś, dzięki platformie Tidal.
Oto fragment deklaracji, którą podpisały liczne gwiazdy muzyki, w tym Madonna, Calvin Harris, deadmau5, Nicki Minaj, Kanye West, Beyonce czy Rihanna. 30 marca 2015 zebrani na wielkiej konferencji dziennikarze i przedstawiciele branży byli świadkami narodzin nowej, niezmiernie ważnej inicjatywy, która zmieni na dobre „obecny porządek”. Artystom oddać ich utwory (i pieniądze z nich płynące!), słuchaczom zaś zagwarantować muzykę w doskonałej jakości, zupełnie jak na płycie. Bogu oddajcie to, co boskie, a Cezarowi to, co należy do Cezara.
Oczywiście portal Buzzfeed zdążył już solidnie obśmiać Jaya i jego pomysł, opisując kampanię promocyjną jako „nieprawdopodobnie wysokie stężenie przechwałek”. Przyznać trzeba, że amerykański serwis rozrywkowy miał trochę racji, bowiem deklaracja Tidal pełna jest górnolotnych, natchnionych wizji zmieniania branży muzycznej. Abstrahując od faktu, że słowa „zmienić odwieczny status quo” bardzo zalatują illuminackim „zburzeniem obecnego porządku świata”. Kto oglądał słynnych Illuminatów w przemyśle muzycznym doskonale wie, o czym mówię – i mam spore przypuszczenia, iż taki, a nie inny tekst deklaracji to nie przypadek.
Zanim jeszcze „Avengers branży muzycznej” zebrali się na konferencji, po sieci na dobre hulał już hashtag #TidalForAll , a w ramach poparcia wielu artystów zmieniło swoje zdjęcia profilowe na turkusowy kwadracik. Pytanie, czy oprócz szlachetnych intencji i dbania o dobro (oraz portfele) muzyków, Tidal rzeczywiście mógłby aż tak zrewolucjonizować branżę?
Spotify killer
Innowacji w sumie niewiele. Design aplikacji bardzo przypomina ten znany ze Spotify: jest szaro-czarno, metalicznie, trochę bardziej elegancko; różni się jedynie wyglądem playerków i nieco słabą wyszukiwarką. Na platformie znajdziemy wiele artykułów związanych z wydarzeniami w muzyce czy playlist, jednak ich wczytanie zajmuje trochę czasu – nawet przy dość szybkim łączu internetowym zdarza się, że wyskakuje ikonka ładowania. Jednak jakość oferowanej muzyki rzeczywiście robi wrażenie: porównując znów ze Spotify, który standardowo oferuje 96 kb/s, Tidal może pochwalić się transmisją aż 1141 kb/s. Bardzo porządny FLAC, ale nie udało mi się dotrzeć do informacji, ile może ważyć pojedynczy utwór lub teledysk.
Dźwięk w jakości HD, doskonały odbiór muzyki, a wszystko to za 20 dolarów / funtów miesięcznie. Brzmi wspaniale, ale cóż takiego niezwykłego znajduje się w Tidal? I czy w dobie wszechobecnego streamingu kolejny serwis tego typu cokolwiek znaczy? Przede wszystkim należy podkreślić, że istotnie zmienił się sposób konsumowania muzyki: przestaliśmy kupować płyty, słuchamy playlistowo, a nie albumowo. Jednak w kwestii darmowego dostępu do utworów nawet samo środowisko muzyków ma różne opinie.
Streaming to coś dobrego. By notowania list przebojów były wiarygodne, powinny również uwzględniać sposób, w jaki „konsumuje się” muzykę, a zatem i streaming. Popularność tego typu serwisów jest jak najbardziej pozytywna: za ich pomocą niezależni muzycy zdobyli całe rzesze fanów w zasadzie zerowym kosztem promocji,
mówi Dan Smith z formacji Bastille. Z drugiej strony pojawiły się zarzuty, że streaming to psucie rynku, śmierć dla płyt i rychły upadek branży muzycznej. Przeciętny słuchacz nie jest w stanie wychwycić różnicy między użytymi w trakcie nagrywania mikrofonami – a szczerze mówiąc, jest mu całkowicie obojętne – i jeśli może sobie posłuchać za darmo najnowszej płyty Madonny, to czemu nie? Temu właśnie miał stawić czoła Tidal: zapowiadał, że całkowity koszt z subskrypcji będzie wędrował do kieszeni muzyków. Dla odróżnienia, Spotify płaci artystom od 0,6 do 0,85 centa za odsłuchanie piosenki. Nie ma co ukrywać: kokosów nie ma.
Oczekiwania vs. rzeczywistość
Żeby było jasne: również jestem za tym, by artyści byli pełnoprawnymi właścicielami swojej muzyki i otrzymywali należne im wynagrodzenie. Co prawda nie kupuję już aż tylu płyt, co kiedyś, a ze Spotify korzystam codziennie, ale dla mnie to znak czasów. Zdarza się, że dziennikarze muzyczni nie dostają nawet płyt: owszem, do recenzji otrzymują materiał od wytwórni, ale jest to najczęściej jedynie odsłuch w streamie. Można się burzyć, ale to coraz częściej obecna praktyka w branży.
Doceniam szlachetne zamiary Jaya Z i jego chęć zmiany przemysłu muzycznego. Piractwo trzeba zwalczać, a trzymanie w rękach dopiero co kupionej płyty jest uczuciem nieporównywalnym do niczego innego na tym świecie. Za najrozsądniejszy uważam streamingowy kompromis: płacę więcej, ale mam wcześniej album ulubionego artysty w HD.
Niestety, sam Tidal nie zbiera zbyt dobrych opinii wśród jego użytkowników. Gorąco zrobiło się zwłaszcza po ostatnim niewypale z najnowszym teledyskiem Madonny – dostępny jedynie na platformie klip do Bitch I’m Madonna w pewnym momencie… się zacinał. Całe HD diabli wzięli. Krytyka była tak silna, że Tidal wypadł z zestawienia 20 najpopularniejszych appek na iPhone’a w USA, podczas gdy konkurenci, Spotify i Pandora pięły się coraz wyżej.
Również i muzycy nie zostawiają na serwisie suchej nitki. Lily Allen na swoim Twitterze napisała wprost, że jest za drogi w porównaniu do konkurencyjnych , a poza tym oferuje jedynie albumy najpopularniejszych obecnie artystów. Marina Diamandis, wokalistka Marina and the Diamonds przyznała, że Tidal przypomina korporację rekinów biznesu. Przecież artyści zrzeszeni na platformie już i tak są wystarczająco bogaci. Powinni skupić się na wspieraniu muzyków i z tego uczynić myśl przewodnią serwisu; na uwagę znacznie bardziej zasługują mniej znane zespoły. Jak zwykle ostry (i gotowy do uszczypliwych uwag) Noel Gallagher trafił w samo sedno: Czy oni naprawdę myślą, że są pieprzonymi Avengersami? I myślą, że naprawdę uratują ten pieprzony ś wiat?!
Cóż, żeby ratować świat, trzeba mieć na to pomysł, środki i niezwykle sprawnie działający modus operandi . Najwidoczniej pieniądze Jaya Z i znane nazwiska to nie wszystko, a sądząc po potknięciach wizerunkowych, Tidal długo będzie jeszcze walczył o swoją pozycję w branży. Rewolucja turkusowego kwadracika trochę nie wypaliła i, jak do tej pory, celów nie osiągnęła.