Wyjazd na koncert Samphy wiązał się dla mnie z dosyć niestandardowymi refleksjami, wynikającymi bezpośrednio z oczekiwań co do jego debiutu. Hype był wielki, a jak pokazuje doświadczenie – nie zawsze jest to zdrowe i pozbawione należytego dystansu do euforycznie promowanego artysty. Finalnie nie było źle – Process nie zawiódł. Jest co najmniej dobrą płytą, która spójnie przedstawiła wizję muzyka, zestawiając charakterystyczną melancholię i podszyte elegancką elektroniką zamiłowanie do bardziej żywiołowych pasaży. Mniej więcej taki też miał być koncert – dobry bądź poprawny, ale na pewno nie mający nic wspólnego z jakąkolwiek pionierskością i innowatorskim przecieraniem wytyczonego wcześniej gatunkowego szlaku. Miał taki być, ale nie był.
Druga wizyta Samphy w stolicy Niemiec w ciągu ostatnich kilku miesięcy była częścią szerzej promowanej trasy, nieco odbiegającej od kameralnego, jesiennego występu autora w maleńkiej kantynie przy Berghainie. Pozytywnie zrecenzowany Process przyniósł ze sobą liczne sold outy, więc niestety – kto udał się pod bramę Astry bez biletu, najpewniej został odesłany z kwitkiem.
Łącząc elementy ostrożnej ciekawości, pewnego rodzaju przekonania o dobrym występie oraz odrobinę ostudzonych po premierze płyty emocji, doczekałem niespiesznego scenicznego prologu pod postacią „ Plastic 100°C”. Był to moment, w którym łatwo było się poddać specyficznemu zawieszeniu, bo z jednej strony to stosunkowo nieinwazyjne intro nie dawało jeszcze jasnego sygnału o nastroju koncertu, ale druga strona percepcyjnej barykady błyskawicznie uginała się pod unikatowym wokalem.
Poszatkowany nie tylko łagodnym pianinem, ale też przemyślanie nakreślonymi warstwami syntezatorów i sampli Process , pokazał swoje efektowne, żywotne oblicze niedługo później, kiedy na scenę wszedł szanowany od pierwszego odsłuchu duet „Reverse Faults” – „Under”. Wzbogacone aranżacyjnymi wariacjami i odważnymi fakturami kawałki śmiało mogły rozegrać pojedynek z ikonicznymi dla twórczości Samphy balladami. Zróżnicowany stylistycznie materiał nie musiał jednak ze sobą rywalizować – sprezentowane wiernemu elektoratowi „Happens” i „Too Much” nie były żadną hańbą dla ekstatycznej pląsaniny , wręcz odwrotnie – stanowiły poruszającą wędrówkę do początków naszej znajomości z twórczością Londyńczyka.
Artysta wykroczył jednak w znacznym stopniu poza ramy zanurzonego w silnych emocjach klawiszowego minimalizmu i nie oszczędzając wrażliwców, zjawiskowo obdarował wypełniony po brzegi klub paletą wielowymiarowych, oryginalnie skrojonych pierwiastków. Znalazły one swoje miejsce chociażby w podszytym etnicznym motywem „Kora Sings” czy opętanym silnymi bębnami „Bloon On Me” robiącym wcześniej za singlowy banger – finalnie jednak nie aż tak zjawiskowym na scenie jak elektryzujący „Under” czy bisowy „Without” zainicjowany elegancką, perkusyjną popisówą. Warto wspomnieć też o instrumentalnym hip-hopie jako motywie powracającym przez niemal całą długość setlisty – wyznaczane przez swobodną bitową grę aż prosiły się o solidną dawkę… rapu.
Nie pragnę przy tym marginalizować tego, za co Sampha najczęściej zbiera laury. Wręcz odwrotnie – jest to marka wyrobiona głosem, wrażliwością i głęboką przynależnością do ujmująco eksplorowanego pianina. Jeśli ktoś przez moment o tym zapomniał, dostał na koniec prztyczek w ucho – koncert został zamknięty pierwszorzędnym, ciepłym „Indecision”.