the paper kites kinkylive
KinkyLive

KinkyLive: The Paper Kites

1 2 3 4 (1) 5 6 7 8 (1) 9 (1) 10 11 (1) 12 13

Temu, kto pierwszy raz miał okazję chodzić po Poznaniu, jeden konkretny wieczór (22.01) spędzony w lokalu Pod Minogą mógł wystarczyć, by potem patrzył na to miasto przez pryzmat niezwykle łagodnej, ale niepowściągliwej emocjonalnie muzyki. Los chciał, że zarówno ja, jak i zapowiedziani wykonawcy okazaliśmy się odbywać pierwszą podróż w te właśnie strony. Jednak przy dystansie jaki pokonali The Paper Kites , moja podróż była jak przysłowiowy ‚rzut beretem’. Z dalekiej Australii wyrwała ich, pierwsza w karierze, europejska trasa koncertowa. Tym samym deski poznańskiej sceny stały się miejscem ich debiutu na Starym Kontynencie. W roli supportu towarzyszyła im Luisa – mieszkająca w Hamburgu piosenkarka i autorka tekstów. Jak się później okazało, połączenie wszystkich wyżej wymienionych czynników dodało temu przedsięwzięciu charakteru wyjątkowości.

Po wejściu do lokalu, drogą przypadku natrafiliśmy na wąskie schody prowadzące na piętro z wydzieloną częścią barową i salą koncertową. Kilka minut przed wejściem supportu ludzie kłębili się jeszcze między stolikami a sceną. Kiedy tylko z głośników poczęły dobiegać delikatne dźwięki gitary akustycznej, większość zebranych na raz ruszyło w stronę sceny, na której stała już nieco speszona, ale przekonująca od pierwszych minut Luisa. Dwa mikrofony, looper, syntezatory, gitara i jej wyrazisty głos wystarczyły, by ludzie zastygli, siedząc na podłodze i milcząc, w czasie gdy artystka bawiła się folkową formą, przepuszczając proste dźwięki przez elektroniczną maszynerię. W końcu jednak poprosiła o wstanie z miejsc. Po każdym utworze pojawiały się szczere brawa, a po nich czasem kilka słów od autorki. Zwykle dawała prosty wyraz swojej radości z dobrego odbioru jej materiału, a kilka razy szerzej komentowała grane piosenki. Ze sceny zeszła po zagraniu jedynego tanecznego numeru w swoim koncertowym repertuarze. Uciekła życząc wszystkim udanego wieczoru.

Piątka z Melbourne przywitała publiczność punktualnie o 20:00. Występ rozpoczęli hitowym „Electric Indigo”, promującym ich ubiegłoroczny album, Twelvefour . Dobry początek zwiastował bardzo przemyślaną setlistę, niejako podsumowującą dotychczasowe dokonania grupy. Pojawiały się zarówno nowe kompozycje (np. „Revelator Eyes”), jak i te pochodzące z debiutanckiego States (np. „St. Clarity”) oraz, co ciekawe, nawet pochodzące z wcześniejszych EPek (m.in. „A Maker Of My Time”, „Woodland”). Przyznać jednak trzeba, że momentami utwory zlewały się ze sobą, tworząc minimalne wrażenie jednostajności. Mimo wszystko nie stanowiło to dużej przeszkody, a w ogólnym rozrachunku zostało przyćmione przez profesjonalizm i świetne nastawienie artystów. Nastawienie, które przejawiało się nie tylko poprzez staranność przy wykonywaniu piosenek, ale również przez interakcję ze zgromadzonymi słuchaczami. Frontman, Sam Bentley, świetnie radził sobie w kontaktach z widownią, nienachalnie nakłaniając do interakcji, zarówno w postaci kolektywnego śpiewu, jak i niekontrolowanych okrzyków. Czasami zwracał również uwagę na niektóre momenty występu. Tak też zdarzyło się przy okazji grania „Paint”, przed którym przybliżył wszystkim, niezwykle zresztą romantyczną, historię powstania tego tekstu. To wszystko dowiodło, jak cenne dla Australijczyków okazało się być te niespełna półtorej godziny. Set został zamknięty w spokojnej, a nawet lekko sennej atmosferze.

Na koniec publiczność otrzymała ostatnią, ale zdecydowanie najsympatyczniejszą informację od zespołu: „Po koncercie zostajemy tu jeszcze, żeby napić się piwa albo wódki. Gdybyście chcieli, to możecie podejść, przywitać się.”.

fot. Matylda Burszta

Podobne: