Berlin, Columbiahalle . Jeszcze niezatłoczona szatnia i powoli gromadząca się publiczność maści wszelakiej – rozemocjonowane nastolatki, małżeństwo pięćdziesięciolatków, pijący któreś z kolei piwo Anglicy i gówniarz nerwowo skręcający jointa. Kiedy Tame Impala pobędą na scenie jakieś 10 minut, stanie się jasne, że tłum zna słowa każdego punktu setlisty – i chyba tym wypadałoby zacząć. Atmosferą, jaka towarzyszyła całemu wydarzeniu. Publiczność napędzała zarówno koncert Jagwar Ma, zespołu supportującego trasę promującą Currents , jak i samej gwiazdy wieczoru. “You’re the best crowd of the tour so far”, powie Kevin Parker, dodając, że “artyści mówią tak zawsze, ale tym razem to prawda”. A ja, cholera, jestem skłonna bez wątpienia w to uwierzyć.
8 lutego Columbiahalle była wypełniona po brzegi. Wprawdzie nie w trakcie występu Jagwar Ma , wtedy cały proces gromadzenia ludzi był raczej w którejś z kolei fazie postępu. Sam zespół zdążył wzbudzić moją sympatię twórczością studyjną, jednak kontemplowanie ich materiału w warunkach koncertowych dostarczyło mi znacznie więcej przyjemności. Może chodziło o pomponiastą czapkę Jacka Freemana, może o dziwnie niezdarne ruchy sceniczne Gabriela Winterfielda – jedno jest pewne: chłopaki z Sydney są w stanie przekazać prawdziwie niesamowitą energię, szczególnie przy kawałkach takich jak “Man I Need”, “Uncertainty” czy “Come Save Me”. Jedynym czynnikiem nieco zaburzającym odbiór było kiepskie nagłośnienie, później znacznie poprawione przez zespół techniczny Tame Impali, krzątający się po scenie w osławionych białych kitlach.
Punkt kulminacyjny wieczoru został otwarty przez klimatyczne, nieco ponad dwuminutowe intro płynnie wnikające w pierwszy z singli promujących Currents , “Let It Happen” . Koncertowa aranżacja zarówno tego, jak i każdego kolejno pojawiającego się utworu była praktycznie bezbłędna (chociaż to przy tej pojawiły się momenty pogo). Nie można mówić o lepszych bądź gorszych punktach setlisty – mocna początkowa reprezentacja Lonerism pod postacią “Mind Mischief” i “Why Won’t They Talk To Me” oraz następujący po nich “It’s Not Meant To Be” z debiutanckiego albumu stworzyły idealny koncertowy bridge pomiędzy “Let It Happen” i “ The Moment” . Ten utwierdził w przekonaniu, że zeszłoroczny materiał pomimo swojego, nieco odbiegającego od reszty twórczości, popowego charakteru jest pasującym elementem doskonałej układanki za jaką uważam dotychczasową dyskografię Tame Impali. Jako niezapomniany punkt lonerismowego wątku śmiało mogę przywołać “Apocalypse Dreams” – wydłużone outro kompozycji zamykało właściwą setlistę, proponując kilka minut instrumentalnej maestrii. Nieco obawiałam się formy wokalnej Parkera, ale odnosząc poniedziałkowe wspomnienia do niegdyś oglądanych live’ów, muszę przyznać, że w tym aspekcie nastąpił zadziwiający progres. Znikome momenty głosowego załamania w szczytowych sekundach “Yes I’m Changing” czy “ Eventually” były dodatkowo tuszowane przez niezmiennie donośną publikę bądź służącego pomocą Jaya Watsona.
Ten koncert bez dwóch zdań wywołał we mnie zachwyt i gwałtowny skok (i tak ogromnego) uwielbienia dla zespołu z Perth; trochę zmiażdżył i trochę urzekł. Za serce chwytały niezręczna próba odbicia głową piłki plażowej w stronę tłumu (Kevin jednym ruchem pokierował ją prosto na backstage), urokliwe dialogi Parkera i Jaya Watsona, wspomniane na początku słowa o publiczności, a także moment, w którym Kevin zerknął pod scenę i powiedział do jednej ze zgromadzonych osób “O, znam cię, byłeś wczoraj w Hamburgu”. Nie jest to typ lidera-showmana, zabawiającego fanów ciągłymi anegdotkami – komentarze pomiędzy utworami były dawkowane, jednak nie podejrzewam, że ktokolwiek spodziewał się innego obrotu spraw. Introwertyczny Kevin Parker i tak zdawał się czuć świetnie na scenie.
Kiedyś myślałam, że konfetti to zdecydowanie zbyt płytki zabieg, abym mogła uznać go za adekwatny do któregokolwiek koncertu. Może tego stanowiska nie zmienił wysyp kolorowych papierków w trakcie otwierającego akt wieczoru “Let It Happen”, ale w pewnym momencie do tego doszło – prawdopodobnie przy encorowym wykonaniu “Feels Like We Only Go Backwards”. Na tamtą chwilę do publiczności wróciła piłka plażowa i nieco już zdarte ponad godzinnym występem głosy. Jedynym, na co mogłabym narzekać (a jest to uwarunkowane bardzo subiektywnymi odczuciami) był brak “Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Could Control” – na moje nieszczęście ten stały punkt setlisty został zastąpiony przez “ New Person, Same Old Mistakes” , wykonywany na żywo po raz ósmy. “It’s a Rihanna cover”, zapowiedział Kevin Parker przed zamknięciem genialnego koncertu.
Tame Impala nie bez przyczyny są postrzegani jako czołówka współczesnego mainstreamu. W sytuacji, w której w twój organizm uderza temperatura sięgająca czterdziestu stopni i skrajnie demotywujące zmęczenie, naturalną decyzją jest pozostanie w łóżku i niewychodzenie z niego przez co najmniej kilka dni. Chyba że masz bilet na berliński koncert Tame Impali, a autobus odjeżdża za kilka godzin. Wtedy wstajesz, znosisz nieprzyjazne warunki atmosferyczne i nie żałujesz ani jednej nieprzespanej chwili – wracasz z przekonaniem, że Kevin Parker jest w stanie zrekompensować wszystko.