fot. Filip Blank
Kiedy na początku roku zaczynaliśmy słuchać Trójkąta Warszawskiego , nie byliśmy jedynymi, którzy w pewien sposób przewidzieli gwałtowny skok popularności Taco Hemingwaya . Swój udział w budowaniu pokaźnych rozmiarów fanbase’u miały przede wszystkim koncerty na najważniejszych polskich festiwalach, co oczywiście nie miałoby miejsca bez materiału sukcesywnie zaskarbiającego sympatię coraz większej ilości słuchaczy. Istotą fenomenu Hemingwaya był przede wszystkim fakt trafiania do osób, które często zarzekały się, że nigdy nie tkną rapu.
Widząc Taco na koncercie w ramach Open’er Festival, słuchałam zestresowanego chłopaka, nieco przerażonego zgromadzoną publicznością i skrajnie pozytywnym odbiorem. Pierwszy większy koncert i już niemały sukces, nie tylko ze względu na rosnący hype, ale i występ utrzymany na bardzo dobrym poziomie. Nieco ponad trzy miesiące po tym (patrząc z pewnej perspektywy) debiucie, miałam okazję zobaczyć, jak Taco radzi sobie w warunkach niefestiwalowych, a to za sprawą jednego z organizowanych przez Heartbeats wrocławskich koncertów.
„Młody jest! Myślałam, że będzie starszy” – takie słowa zasłyszane gdzieś w okolicach intra do otwierających koncert „Szlugów i Kalafiorów” wymusiły na mnie dokładniejsze zlustrowanie publiczności. Trzydziestoparolatka, która je wypowiedziała, niezbyt pasowała do większości zgromadzonego tłumu. Fakt faktem, fanbase Taco Hemingwaya często wywołuje komentarze i złośliwe, i poniekąd słuszne, bo średnia wieku słuchaczy ledwo dobija do 20 lat. I nie mówię tu o negowaniu jakiejkolwiek wartości, której miałby zaprzeczać wiek, a o pozorach – tutaj komentowanie odnosi się do tego, co widoczne, a dla chłopców i dziewczynek w fullcapach jest po prostu fizycznie niemożliwym, żeby sprawiać dobre wrażenie. Ale „ten Taco Hemingway też młody” i przecież do młodych ma trafiać. No i trafił, w cholerne sedno, a takiego odbioru chyba nie spodziewa się nikt, kto tak na dobrą sprawę na scenie muzycznej dopiero raczkuje.
Setlista była zgrabnym skakaniem pomiędzy Trójkątem Warszawskim i Umową o Dzieło , gdzie mimo wszystko z najbardziej pozytywnym odbiorem spotkały się utwory z pierwszej EP-ki, mówię tutaj o „Wszystko Jedno” i „Mięsie”, które dodatkowo zostały powtórzone w ramach bisu. Samo „Mięso” jak dla mnie było najciekawszym punktem tego koncertu – wersja niebisowa została zrobiona w innej, przyspieszonej aranżacji, do innego bitu; rapowana jednostajnie, a może nawet i dziwnie monotonnie, tak naprawdę jeszcze bardziej uwydatniając treść. A całość tych treści, i mowa tu już o wszystkich wersach ze wszystkich utworów, była przekazywana w sposób świadczący o niczym innym jak o pełnym zaangażowaniu.
Filip Szcześniak wydaje się być facetem, który tak łatwo nie zapomina, że jeszcze kilka miesięcy temu jego koncert przyciągnąłby o kilkadziesiąt, a nawet o kilkaset osób mniej – i dlatego na scenie daje z siebie sto procent. Ten gwałtowny wzrost popularności skutkuje o wiele lepszymi występami – te, determinowane przez pewność siebie i wyluzowanie, w ciągu niecałego kwartału stały się pełnowartościowymi show. A słowo show pasuje jak ulał – frekwencji w Starym Klasztorze mógłby Szcześniakowi pozazdrościć niejeden artysta o dłuższym stażu. Druga ważna rzecz – reakcje i wytworzona przy nich energia.
Dobry koncert można poznać po kilku rzeczach – odkładając na bok subiektywne doznania, warto zauważać takie aspekty jak kontakt z publicznością, wzajemny odbiór artysty i fanów czy ich poziom znajomości tekstów. „Śpiewamy razem” – taka treść widniała nad sceną przed rozpoczęciem koncertu, potem zastąpiona przez ruchome obrazki, ale równocześnie urzeczywistniona, bo czego by o wieku publiczności nie mówić, słowa zna – nie tylko do szlagierów, jakimi stały się „6 zer”, „Awizo” czy „Wszystko jedno”. Każdy punkt setlisty był przyjmowany w sposób tak entuzjastyczny, że ślepotą byłoby niezwrócenie uwagi na pozytywną energię, która wytworzyła się w trakcie koncertu. Świetną rzeczą jest wywołanie wrażenia, że obie strony znajdują się w odpowiednim miejscu: bo Taco tych fanów potrzebuje zupełnie tak, jak oni potrzebują jego. Przy kończącym bisową część „6 zer” publiczność dostała zadanie: „krzyczycie ‚bardzo proszę’ jak najgłośniej się da’. Filip i Rumak sprawdzają, które miasto ma najwięcej siły w gardłach, ale czy ranking z tej trasy kiedyś zostanie upubliczniony – nie wiadomo. Tym, co jest wiadome, to fakt, że gdybym znajdowała się w tłumie, to nieszczęsne „bardzo proszę” jeszcze by mnie słuchu pozbawiło. Ale to dobrze.
Taco Hemingway stał się bogiem młodych. I można tu mówić o swego rodzaju przehajpowaniu, bo i ile sama do sympatyków tej twórczości należę, o tyle daleko mi do gloryfikowania. Choć jeszcze bardziej śmieszą mnie osoby, których opinia ze skrajnie pozytywnej na skrajnie negatywną zmieniła się pod wpływem wzrostu popularności Hemingwaya. Nawet nie wiem, jak nazwać niesłuchanie czegoś ze względu na maisntreamowy charakter – zamiast cieszyć się, że lubianemu artyście się udało, trzeba kontrolować, ile jest hipstera w hipsterze. Wszak to zjawisko, o ile straciło na sile, ma jeszcze wielu wyznawców.
A już co do samego koncertu, na pewno zasmuciła (choć nie zdziwiła) mnie nieco spłycona reakcja na wychodzącego na scenę Rumaka (ja klaskałam niemal zażarcie), cholernie ważnej części projektu, jakim jest Taco Hemingway. Nie chcę rzucać słowami „bez bitu nie byłoby nawijki”, bo pewnie by była, ale że marna i dziwnie jednowarstwowa, to taką wzajemną potrzebę obu stron trzeba wykazać. Produkcja zawsze stoi gdzieś w cieniu artysty i chyba taka jest uroda tej roboty – ważnym jest, żeby pamiętać, że gdyby nie Rumak towarzyszący Filipowi na koncertach, wszystko straciłoby na mocy. Ci panowie mają przepiękną chemię i równie przepięknie się rozumieją. Dlatego potrafią stworzyć spójną, pozbawioną słyszalnych wpadek trasę, która dla wielu jest zdecydowanym must be tej jesieni.