(Prawie) stolica kultury
Na muzycznej mapie Polski widnieje miasto, które na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat wyrosło na mekkę fanów muzyki alternatywnej. W Katowicach swoją przystań znalazły OFF Festival i Tauron Nowa Muzyka , obchodzące w tym roku okrągłą rocznicę powstania. O naszych wrażeniach z pierwszej z imprez mogliście przeczytać niedawno w relacji Michała , a tym razem zajmiemy się wydarzeniem mocniej skręcającym w kierunku muzyki elektronicznej.
Nowa Muzyka oferuje jeden element, którego próżno szukać na taką skalę na jakimkolwiek innym polskim festiwalu. Postindustrialny klimat został nieco stłamszony przez nowe budynki Międzynarodowego Centrum Kongresowego, siedziby NOSPR i Muzeum Śląskiego, ale są one na tyle dobrze przemyślaną tkanką miejską, że nie zabiły całkowicie unikalnego charakteru tego miejsca. Zarówno pod tym względem, jak i kwestiami stricte muzycznymi Tauron ma w moim odczuciu sporo wspólnego z niemieckim Melt! Festival. Potężne maszyny z Ferropolis tutaj zastąpione są szybem dawnej Kopalni Katowice, pięknymi budynkami z cegły i kultowym Spodkiem, wyłaniającym się zza potężnego gmachu MCK, gdzie notabene ulokowana została Scena Główna.
TNM jest też chyba najbardziej miejskim festiwalem w naszym kraju, czym odróżnia się znacząco od wspomnianego już Melt!a. Ulokowany jest w ścisłym centrum Katowic i aglomeracji śląskiej, na terenie dopiero co oddanej do użytku imponującej Strefy Kultury. W tym miejscu po prostu czuć puls miasta, które tuż za ogrodzeniem żyje własnym trybem, nie zważając na tysiące osób zmierzających po odbiór opasek. Swoją drogą, za kompletnie nietrafioną uważam decyzję o ulokowaniu jedynego wejścia na teren festiwalu od strony Muzeum Śląskiego. Potok ludzi i tak w przeważającej większości nadciągał od strony Ronda Sztuki i dworców. Jeszcze bardziej niezrozumiały był niemal całkowity brak drogowskazów i wskazówek dla przyjezdnych, którzy nie znają stolicy Górnego Śląska. Idąc od strony dworca kolejowego nie zauważyłem też ani jednego wolontariusza, który byłby gotowy wesprzeć nieco zagubionych festiwalowiczów.
Brzmienie Katowic anno Domini 2015, część druga
Dzień 1
Na Nowej Muzyce zjawiliśmy się z Magdą Staniszewską na dwa główne dni, nie biorąc niestety udziału w koncertach otwarcia i zamknięcia. Żałujemy ich ominięcia, ale na szczęście Apparat powraca ze swoim live bandem do Polski już w listopadzie, by zagrać projekt „Soundtracks” we wrocławskim Eterze.
Rolę headlinera pierwszego dnia pełnił Tyler, the Creator , co można uznać za dość odważną, ale przemyślaną decyzję organizatorów. Kontrowersyjny 24-latek wyrósł w ostatnich latach na jednego z ulubionych raperów fanów alternatywy, wliczając w to grono dziennikarzy. Zaserwowany na otwarcie „Deathcamp” z ostatniego albumu Cherry Bomb mocno rozgrzał… niestety tylko część publiczności. Ten koncert aż prosił się o żywiołową reakcję zgromadzonych pod sceną ludzi, skutecznie nakręcającą kontakt z Tylerem. Mieliśmy jednak dwa obozy – tych, którzy czekali na ten koncert od dawna i bawili się wybornie przy „Domo 23”, „Smuckers” czy „Oldie”, a także tych, którzy pojawili się tam z przypadku, może z ciekawości i w większości opuszczali Scenę Główną jeszcze przed końcem seta. Warto było jednak zostać do końca, aby zobaczyć żywiołowe wykonanie „Tamale”, podczas którego Tylerowi na scenie towarzyszyło kilkudziesięciu szczęśliwców wybranych z przerzedzonego mocno tłumu.
#tnm10 #tylerthecreator 🙌❤️ Film zamieszczony przez użytkownika Aneta Chojnacka (@anetkoo)
Kolejny znakomity występ Nilsa Frahma tego lata (o tym z Melt! Festival możecie przeczytać tutaj ) był dla mnie równie potężnym przeżyciem. Uruchomił emocje tak skumulowane, że przez chwilę po zejściu multiinstrumentalisty ze sceny nie mogłem dojść do siebie, a w głowie ciągle wybrzmiewały mi subtelne, klawiszowe kompozycje. Pozytywnie zaskoczyła mnie Kate Tempest , która wypadła zaskakująco dynamicznie i uniknęła efektu znużenia, oprawiając swoje opowieści w naprawdę wyrazistą warstwę muzyczną, która dynamizowała jednostajny ton głosu artystki. Nudy absolutnie nie obawiałem się podczas seta Eskmo , który sięgnął po sporo kawałków osadzonych w glitchu i dubstepie, urozmaicając je dźwiękami wydobywanymi z przedmiotów codziennego użytku, jak chociażby pojemników i misek. Zabrakło mi tam jedynie ciekawych wizualizacji, bo amerykański podopieczny Ninja Tune miewał już występy dużo lepiej przygotowane pod tym względem. „We Got More”? Show us!
Znakomicie, zgodnie z moimi oczekiwaniami wypadł Objekt . Niemiecki producent, znany z bardzo eklektycznie konstruowanych albumów, potrafiących zahaczać o kilka gatunków muzyki elektronicznej jednocześnie, sięgnął tym razem po środki znacznie prostsze, za to piekielnie skuteczne. Ludzie zgromadzeni pod LittleBig Tent Stage wpadli w taneczną ekstazę, wylewając z siebie hektolitry potu. Ciężkie, wprawiające podłogę i cały namiot w drgania bity nie pozwalały ani na chwilę zatrzymać się ewidentnie zachwyconym uczestnikom tego koncertu. Wyjątkowo udane dwie godziny z momentami skrajnie szybkim techno.
Dzień 2
Nadal mam problem z koncertowym wcieleniem Błażeja Króla . Autor albumów Nielot i Wij moim zdaniem nie potrafi póki co przełożyć charakteru swoich kompozycji na grunt sceniczny. To trzeci widziany przeze mnie występ Króla, a artysta nadal boryka się z tymi samymi problemami – próby nawet niewielkiego zdynamizowania utworów zazwyczaj kończą się stłumieniem wokalu i sprowadzeniem go na drugi plan. To spory problem, bo instrumentalna twarz tego projektu krótko mówiąc nie porywa, a wszystko opiera się głównie na nieco pretensjonalnych, ale dość błyskotliwych i interesujących tekstach.
Drugi dzień na Scenie Głównej rozpoczęliśmy z duetem Rhye . Klimat wytworzony przez połączenie charakterystycznego, niemalże kobiecego wokalu Milosha i starannie dobraną sekcję instrumentalną (w kilku utworach dominowaną przez skrzypce) był idealnym podkładem „siedzącego koncertu” – konsekwencją tego punktu line-upu okazał się być odprężający spokój, będący jedną (choć może nie główną) z przyczyn braku zainteresowania koncertem Natalii Przybysz.
Na skonfrontowanie sporych oczekiwań z rzeczywistością czekałem w przypadku Jamiego Woona . Brytyjczyk powrócił do Polski z materiałem z długo oczekiwanego nowego albumu i dość mocno zaskoczył brzmieniem premierowych kompozycji. Zdradzę tylko, że ten longplay zapowiada się na wyjątkowo smutny i powinien być trafnym akompaniamentem zimowych wieczorów. Podobnie jak w przypadku poprzednich wizyt Woona w naszym kraju, tak i tym razem bardzo delikatnie i sensualnie wypadły najpopularniejsze fragmenty Mirrorwriting jak „Lady Luck” i „Night Air”. Sęk w tym, że pojawiło się ich raptem kilka, a zdania co do zdominowania setlisty nowym materiałem nie zmieniłem – to po prostu rzadko kiedy wypala.
Koncert Kwabsa uznaliśmy za najsłabszy występ drugiego dnia – w dużej mierze zawiniły problemy z nagłośnieniem, które skutkowały utrudnieniami w nawiązaniu kontaktu na linii artysta-publiczność. Odbioru samego w sobie nie można uznać za negatywny, choć przykrym jest fakt, że obok hitowego „Walk” największe poruszenie Brytyjczyk wywołał swoją, średnio zresztą udaną, aranżacją utworu „Lean On”. Niemniej jednak, gdyby za jedyny wyznacznik jakości koncertu obrać zdolności wokalne Kwabeny, ten plasowałby się w absolutnej czołówce. O wiele lepszych doznań dostarczył nam Ghostpoet , naprawiając wizerunek brytyjskiej sceny. Artysta już za sprawą albumu Shedding Skin udowodnił, że o wiele lepiej radzi sobie z formą, jaką są „żywe dźwięki”, prezentując materiał wytwarzający w słuchaczu poczucie bliskości z muzyką. To, co zniwelowało studyjność ostatniego wydawnictwa Ghostpoet, nie mogło nie sprawdzić się na koncercie. Mnogość wykorzystywanych środków w połączeniu ze sceniczną skromnością i zdolnościami lirycznymi skutkowały spójnym i bezpośrednim występem.
#dels #tauronnowamuzyka #kinkyontour #kinkyowl #livemusic #gig #festival #festivalseason Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Kinkyowl (@kinkyowlpl)
Decyzją z gatunku bardzo dobrych okazała się wizyta na Red Bull Music Academy w trakcie zarządzania nim przez DJ Koze . „Gosh” zmiksowane przez niemieckiego producenta lepiej, niż przez samego Jamiego xx w trakcie jego rozczarowującego seta w Ferropolis okazało się być dobrą rozgrzewką przed koncertem oczekiwanego przeze mnie brytyjskiego rapera. Dels niestety oberwał frekwencyjnym rykoszetem z uwagi na ciągle trwający występ w.w. weterana techno, ale mimo tych problemów rozkręcił pod sceną naprawdę rasowy hip-hopowy młyn. Potężnie brzmiące „Capsize” czy „Fall Apart” pochłonęły mnóstwo naszej energii, ale jednocześnie pobudziły nas przed głównym daniem nocy.
Dla nas festiwal zakończył się wraz z występem Kiasmos – można by umieścić tu wiele pochlebnych, wręcz zakrawających o gloryfikację sformułowań, jednak żadne słowa w pełni nie oddadzą magii tego koncertu. Genialny kontakt z publicznością, niekończące się pokłady energii artystów w połączeniu ze świetnym, spójnym setem sprawiły, że Ólafur Arnalds i Janus Rasmussen przez nieco ponad godzinę panowali na każdym, kto znalazł się w pobliżu sceny. Rozbudowane, nieco zmodyfikowane pod kątem klubowym wersje „Burnt” czy „Looped” brzmiały zaskakująco dynamicznie, a cały namiot pulsował taneczną energią. Jednocześnie materiał islandzkiego duetu zachował ambientowy charakter, tak charakterystyczny dla muzyki z tej surowej, inspirującej wyspy.