Jakże powszechne jest dziś skojarzenie: festiwal – upalne, słoneczne lato. To przemiłe połączenie, w praktyce występujące dosyć często, nie powinno dłużej utrzymywać monopolu wśród pewniaków wakacyjnej zabawy. Jeżeli jest coś, co może zagrozić dominacji tych letnich wydarzeń – olbrzymów, z pewnością są to mniejsze, wręcz lokalne imprezy, bardziej swobodne i mniej ingerujące w codzienność. Wiadomo, że cała ta namiotowa otoczka wokół większych festiwali ma swój urok, ale czy nie można czasem po prostu przyjechać na teren koncertowy o wyznaczonej godzinie, z wykupionego hostelu czy schroniska? Wydaje się to o tyle ciekawym wyjściem, że zabija w nas tego wewnętrznego lenia, który każe nam siedzieć cały dzień w miasteczku festiwalowym. Taka alternatywa włącza w nas chęć poznania/zwiedzenia/zobaczenia odwiedzanego miasta. Tak, tak, to już oficjalne. Aktywne festiwalowanie jest o wiele ciekawsze niż gnuśnienie w namiocie.
Powyższa refleksja to wynik zetknięcia się z wydarzeniem wyjątkowym w swojej prostocie, a dającym bardzo miły i zaskakujący efekt. Mowa tu o Soundrive Festival i o miejscu, w którym się odbywa, czyli Klubie B90 usytuowanym w gdańskiej stoczni. Cóż, nie ma co się oszukiwać – jest to festiwal małego kalibru, jednak paradoksalnie, jego optymalna wielkość to zdecydowanie największy atut, którym dysponują organizatorzy (zaraz obok lokalizacji). Dwie, stosunkowo nieduże sceny (mniejsza i większa), oraz wystawiona na zewnątrz, dosyć prowizoryczna scena RedBulla, gościły gwiazdy przeróżnego formatu. Do tego wszystkiego, wciąż zachowując minimalizm, stworzona została typowo festiwalowa infrastruktura. Od niezbędnych, piwno – alkoholowych stoisk, klasycznych foodtrucków dysponujących szerokim gastronomicznym przekrojem, po sklepik z merchem i szatnię. Do tego stosy leżaków i czerwonych, plastikowych siedzeń rodem ze starych pociągów. Wszystko to otoczone przez stoczniowe żurawie i murowane hale.
Dzień 1
Jako pierwsza, otwarta została mała scena. Stało się to za sprawą występu polskiej grupy 30daysofline , której energiczny i bardzo młodzieżowo brzmiący występ wprowadził wszystkich zebranych w, trwającą już do końca, indie – eksperymentalną, dynamiczną atmosferę. Ten podchodzący popową przystępnością koncert bardzo ładnie kontrastował z kolejnym występem, który powinno się raczej nazwać gniewnym przedstawieniem. Zespół Bad Breeding to punkowy kwartet wijących się po scenie chłopaków. Istny amok i najczystsze upojenie muzyką, za które należy im się ogromny szacunek (nawet mimo barier stawianych przez gust muzyczny i personalną wrażliwość zmysłu słuchu). Po jakimś czasie odezwała się potrzeba sprawdzenia co dzieje się na zewnątrz. Okazało się, że scenę RedBulla zajęła grupa zwana Destructive Daisy . Dziewczyny, bo zespół tworzy wyłącznie płeć piękna, zagrały set brzmiący dosyć prosto, ale zupełnie poprawnie – choć najjaśniejszą jego stroną była praca gitary basowej, która to zajmowała 90% muzycznej przestrzeni.
Następnie przyszedł czas na projekt Wilga , który zawładnął małą sceną, oraz całą objętością pomieszczenia, jakby ktoś rozpylił gaz o działaniu rozluźniająco – wyczulającym. Jeżeli chciałoby się porównać ich muzykę do czegoś znanego, to zdecydowanie The War On Drugs będzie dobrym przykładem, choć grupa polaków zdecydowanie bije ich na głowę w kwestii tajemniczości i mrocznego, wręcz hipnotycznego brzmienia. Po tym, bez wątpienia, wyjątkowym koncercie, przechodząc w stronę wyjścia głównego, zaintrygowały ans dźwięki dochodzące z dużej sceny, na której grał wtedy East India Youth . Elektroniczne, długo rozkręcające się utwory, w (mniej więcej) połowie których wchodził ekscentryczny, ale piękny głos. Miały one w sobie moc dziesięciu orkiestr i dwudziestu rockowych zespołów. Do tego wszystkiego widoczne zaangażowanie bujającego się w transie solisty, który momentami wyskakiwał zza konsolety i skakał po scenie w rytm swojego rytuału.
Pod dużą sceną minęło nam trochę czasu, ale wzrok regularnie wędrował w stronę telefonu, w poszukiwaniu godziny – nie dlatego, że czekaliśmy na koniec występu East India Youth, ale po to, by nie spóźnić się na kolejnego artystę na małej scenie. Każdy wiedział kto tam zagra i każdy był pewien, że to będzie dobre. Tak, było. Małe Miasta .. Ekhm, przepraszam. ‚Wielkie’ Miasta w uroczy, minimalistyczny sposób zaskarbiły sobie uznanie osób zebranych pod sceną. Nikt nie zdawał się wchodzić w polemikę z ich stylem, bo liczyła się tylko czysta przyjemność ze słuchania kolejnych błyskotliwych tekstów i wciągających efektów muzycznych. Godzina minęła ekspresowo, jednak pocieszający okazał się fakt, że zdążymy zobaczyć końcówkę seta w wykonaniu twardych, bezkompromisowych Brytyjczyków z Drenge . Choć nie mieliśmy okazji wysłuchać zbyt wielu kawałków, to chłopaki grali technicznie perfekcyjnie. Czuło się, że są bardzo dobrze przygotowani i czują się w obowiązku zaprezentować swoje kompozycje jak najlepiej, dla dosyć odległej im publiczności. Dzień pierwszy zakończyli Glass Animals , którzy zrobili największe show tego dnia, jednak można było osądzić ich o wyczuwalną monotonię i brak spontaniczności. Miało się wrażenie, że całość jest oparta na dobrej grze, niezłej choreografii frontmana(bez przesady, ale czasami sprawiało to takie wrażenie) i genialnej obsłudze oświetlenia. Robiące wrażenie, choć tylko przez jakieś pół godziny.
Dzień 2
Jak to czasami bywa, pierwszy dzień festiwalu zostaje w pamięci najbardziej, czemu szczególnie służy natłok emocji związany z nowym otoczeniem – zachłyśnięcie się tą wyjątkową atmosferą. Jeżeli chodzi o Soundrive Fest, to piątek z pewnością przebił poprzednika, choćby pod względem jakości koncertów. To może być wysoce subiektywna ocena, szczególnie dla zagorzałych fanów Glass Animals.
Piątkowy wieczór rozpoczął występ Oslo Kill City , czyli olsztyńskie trio, które lawiruje w okolicach new wave’u lat 80-tych, krocząc śladami m.in. Joy Division oraz The Cure , a przy tym składając hołd shoegaze’owym kapelom końca ubiegłego wieku. To inspirujące i zapierające dech w piersi połączenie na małej scenie rozchodziło się jak ulał. Niestety pod sceną nie było zbyt wielu słuchaczy. Ich strata. Ciekawie było również na Thomston’ie , czyli nowozelandzkim artyście, którego popowy śpiew (serio, brzmiał jak rasowy król popularnych list przebojów) w ciekawy sposób rezonował z elektronicznym (i miejscami soft – rockowym) brzmieniem. Ten młody chłopak ma w sobie wielki potencjał, a dobry menadżer i obyta wytwórnia może uczynić z niego bardzo ciekawe indywiduum. Ciekawe jaka drogę obierze w przyszłości…
Pierwszą połowę festiwalu zamknął, oczywiście w nienagannym i magicznym stylu, duet Coals . Młodzi Ślązacy na godzinę ugasili imprezową gorączkę, serwując swoje folkowo – elektroniczne menu. Pod sceną panowała grobowa cisza, przerywana wyłącznie przez regularne brawa. Po koncercie udaliśmy się na zewnątrz, gdzie na scenie RedBulla występował już Olivier Heim , czyli złote dziecię nowych muzycznych trendów i europejskiego indie. Było to ciekawe doświadczenie, choć warto by było poczekać, aż styl Holendra sie troszkę ujednolici, wykrystalizuje. Po powrocie do klubu, na małej scenie (i na wysokości zadania) znów zastaliśmy Polaków, a mianowicie Call The Sun . Chłopaki zagrali szaleńczy, disko – energetyczny i multigatunkowy set. Ich muzyka to pyszny shake z najświeższych i najbardziej wyrazistych owoców. Przydała się również dyskotekowa kula umieszczona na scenie, która rozświetlała całą salę. Piątka z plusem.
Gdy mała scena ucichła, a z nią ludzie, wszyscy pewnym krokiem ruszyli na wielką salę, gdzie w najlepsze trwał już koncert Hundred Waters – dosyć awangardowego, amerykańskiego projektu. Mimo przeciwności losu (zagubienie na lotnisku części instrumentów) grupa dała z siebie wszystko, wprawiając zgromadzonych w stan melancholii i euforii zarazem. To żaden szpan i efekciarstwo – po prostu czysty talent. Apropo talentu. Tylko pół godziny dzieliło wspomniany koncert Amerykanów i set równie zdolnych Brytyjczyków. Mowa o Temples , czyli świątyni zbudowanej na fundamentach starszych o pół wieku. Kto miał okazję być na ich koncercie, ten zna możliwości i oddanie, z jakimi ta grupa wykonuje swoje utwory. Temples to ‚wychowankowie’ takich legend jak Cream , The Rolling Stones czy Grateful Dead . Zabawa melodią i harmonią na najlepszym poziomie, godnym choćby współczesnych nam Arctic Monkeys .
Dzień 3
Last but not least. Sobotnie występy stanęły pod znakiem małej wojny płci, głównie ze względu na to, że mała scena została prawie całkowicie zdominowana przez silne kobiety, a na dużej scenie ewidentnie rządził (z małym wyjątkiem) męski rock’nd roll. Pierwszym zwiastunem pojawienia się kobiecej energii był, otwierający ten dzień, występ duetu Dog Whistle . Gdy tylko dziewczyny pojawiły się na scenie, rozpromienione i z szerokimi uśmiechami na twarzy, wiedziało się, to będzie miło spędzone pół godziny. Rozbrzmiała prosta muzyka z okolic lo – fi, chociaż faktycznie dziewczyny po prostu grają dla przyjemności, nie dla kunsztu. Co innego teksty, które czasem mają mówić o emocjach, czasem dotykać pewnych odległych kultur (tak, dziewczyny śpiewają m.in. swoje wersje irańskich hitów!), a czasem po prostu bawić. Szerokie uśmiechy i gadane przerwy między utworami (w tym opowiadanie ‚sucharów’) zapewniły najmilszą atmosferę w ciągu wszystkich trzech dni. Później wybraliśmy się na Gengahr , czyli psych – popowych chłopaków, których styl można, z dozą ostrożności, porównać do wczesnego Tame Impala . Ciekawie, choć bez zaskoczeń i niekontrolowanego tańca. Czas spędzony na secie wspomnianych Brytyjczyków okazał się tylko chwilą. Ciekawość wzięła górę. Pognaliśmy zatem z powrotem na mniejszą salę, gdzie koncert zaczynała już MIN – t . Może to nie było dokładnie to, czego można się było spodziewać – z klubowego koncertu zrobił się dyskotekowy pokaz możliwości basu i efektów elektronicznych. Po 3 – 4 utworach, burczenie głośników i niekontrolowane tańce wykonawczyni skłoniły nas do przyspieszonego opuszczenia występu.
Po małym rozczarowaniu przyszedł czas na oczarowanie. Mowa o The Wytches , którzy w twardy i dość ciężki sposób zaakcentowali swoją obecność na dużej scenie. Był to występ równie przepełniony wrażliwością, co wściekłością i butnym temperamentem – przedstawionym nawet bardziej wiarygodnie niż opisani wcześniej Drenge. Klimat momentalnie zmienił się, gdy zjawiliśmy się znów w mniejszej sali, gdzie zaczynał już czarować polski duet Jóga . Cała godzina spędzona w otoczeniu dźwięków generowanych przez tych chłopaków sprawiła, że górę wzięła najczystsza melancholia, nieco tylko rozrzedzona gorzkim smutkiem. Kolejni Ślązacy, którzy wiedzą jak się przekazuje emocje.
Po ostatnim, nieco wyczerpującym, acz satysfakcjonującym koncernie postanowiliśmy ostatni raz skorzystać z dobrodziejstw strefy gastronomicznej. Pół godziny wystarczyło, by większość osób znajdujących się na zewnątrz powróciła do klubu. My również nie omieszkaliśmy się tam wybrać, szczególnie, że chwila dzieliła nas od seta w wykonaniu Poli Rise . Choć starałem się całkowicie wsiąknąć w specyficzny klimat tworzony przez zachowanie i śpiew Poli, cały czas spoglądałem na to wszystko z lekkim przymrużeniem oka. Owszem, brzmienie instrumentów i ogólny styl (co w dużej mierze jest zasługą towarzyszących artystce muzyków) były nieskazitelne, natomiast postać artystki i jej głos wydały mi się naciągane. Ogół na 5, natomiast szczegół, na mocne 3.
Mała scena szybko opustoszała. Nie ze względu na jakość występu Poli, a z takiego prostego powodu, że na dużej scenie mieli zaraz grać Peace . Z czystym sercem, wolnym od fanowskich pobudek, mogę stwierdzić, że był to koncert idealny. Nie tylko pod względem seta, który był słodko gorzki – raz szybki, raz trochę wolniejszy, ale z prostego powodu, którym było perfekcyjne przygotowanie i podejście muzyków, którzy zagrali dokładnie, z widoczną przyjemnością. Oprócz promujących ostatni krążek, nowszych utworów, znalazły się ograne już bardziej, starsze piosenki z pierwszego albumu, oraz mały bonus w postaci krótkiej impresji na temat utworu „Babe I’m Gonna Leave You” autorstwa Led Zeppelin . Takie perełki to zawsze miła niespodzianka.
Ostatni koncert dobiegł końca i tym samym stał się wisienką na torcie. Nadszedł czas wracać do nieco oddalonego od stoczni noclegu. Droga powrotna była o tyle przyjemna, że wypełniona wspomnieniami z ubiegłych trzech dni. Soundrive Festival stał się bezsprzecznie synonimem muzycznej otwartości i perfekcyjnego doboru artystów. Jeżeli ktoś szuka wydarzenia, które doskonale wyrabia gusta i przy tym potrafi bezpretensjonalnie zabawić – to znajdzie je w Stoczni Gdańskiej, w pięknym otoczeniu i za naprawdę niewielkie pieniądze.
Zdjęcia autorstwa Matyldy Burszty