Niektóre wykorzystane w tekście zdjęcia autorstwa Michała Murawskiego pochodzą ze strony www.opener.pl i pozostają własnością autora i organizatora.
Niedawno zakończony Open’er Festival zostanie w naszej pamięci jako najbardziej słoneczna i najcieplejsza edycja gdyńskiej imprezy. Czy podobnie gorąco było na festiwalu z innych względów?
Przed Alter Artem stało w tym roku ogromne wyzwanie. Storpedowana, PR-owo zniszczona edycja z roku 2014 cały czas ciążyła na wizerunku organizatora Open’era. Do problemów piętrzących się po utracie sponsora tytularnego dołączyły wpadki związane z Selectorem i nieobecność Coke Live, więc sytuacja daleka była od komfortowej. Zeszłoroczne zmiany, wśród których były chociażby zwiększenie ceny festiwalowego bonu czy zniknięcie diabelskiego młyna, udało się jednak „wtopić” w Open’erowy krajobraz, uznając je za aktualny standard, a nie nowość.
Genialnym ruchem, zacierającym ten przykry krajobraz, było uruchomienie sprzedaży karnetów w opcji Fan Ticket. Kusząca cena (414 zł) w połączeniu z systemem „ratalnym”, w praktyce oznaczającym rozbicie płatności na dwie transze, okazały się strzałem w dziesiątkę. Według danych podawanych przez organizatorów i przedstawicieli miasta Gdynia tegorocznego Open’era odwiedziło około 90 tysięcy ludzi. Zwiększoną frekwencję dało się odczuć w każdym festiwalowym elemencie – od ilości fanów na koncertach, przez zagęszczenie na polu namiotowym, aż po wszechobecne, długie kolejki. Zadziałało to znakomicie na odbiór imprezy, która odzyskała charakter pożądanego i atrakcyjnego kierunku wakacyjnej podróży.
Po jednym z ostatnich wywiadów z Mikołajem Ziółkowskim, szefem Alter Artu, coraz mocniej drżymy o przyszłość Open’erowego teatru i muzeum. Obie inicjatywy ponownie przyciągnęły rzesze ludzi, po raz kolejny jasno pokazując, że koncerty nie muszą być jedynym elementem gdyńskiego molocha. Miejsc na oba spektakle brakowało już po kilkunastu minutach internetowych zapisów. Standardowo wszystko rozbija się o pieniądze. Ziółkowski ponownie z żalem oznajmił, że kulturalne starania Alter Artu pozostają niezauważone przez Ministerstwo Kultury, które nie przekazało na ten cel złamanego grosza.
W tym roku uczestnicy przez cztery festiwalowe dni walczyli z niespotykanym dotąd w Gdyni, tropikalnym wręcz upałem. Trzeba tu niestety zwrócić uwagę na skandalicznie późną reakcję organizatorów w postaci np. kurtyny wodnej na polu namiotowym i podczas koncertów odbywających się we wczesnych godzinach popołudniowych. Takowe pojawiły się… czwartego, ostatniego dnia, kiedy temperatury sięgały już 35-36 stopni. No właśnie, cztery dni. We wspomnianym już wcześniej wywiadzie Ziółkowski wspominał o możliwym skróceniu imprezy o jeden dzień, między innymi w związku z rosnącymi kwotami na rynku festiwalowym. Nie spodziewałbym się tego już w trakcie przyszłorocznej edycji, jednak za dwa lata taki scenariusz wydaje się być realny.
Dzień 1
Zajmijmy się jednak tym, po co rzesze ludzi napłynęły do Gdyni na początku lipca – muzyką. Pierwszy dzień otworzyliśmy występem oczekiwanym najmocniej przez „swagową” część publiczności. Wizytę A$AP Rocky’ego trudno nazwać rozczarowaniem, jednak coś w tym koncercie nie zagrało tak, jak powinno. Liderowi A$AP Mob nieco brakuje scenicznej charyzmy. Na szczęście tym razem mógł liczyć na wsparcie kolegów z kolektywu, dzięki którym tę godzinę udało się przetrwać bez ziewania.
Żałujemy, że musieliśmy zrezygnować z Cheta Fakera, który podobno w końcu zagrał u nas na miarę swoich możliwości. Oczekiwanych przez nas od lat legend alternatywy w postaci Modest Mouse po prostu nie mogliśmy ominąć. Podobną decyzję niestety podjęło niewiele osób, przez co znalezienie się pod samą sceną nie wymagało szczególnych zdolności. Frekwencyjne rozczarowanie szybko ustąpiło jednak zachwytowi nad formą Isaaca Brocka i 7 multiinstrumentalistów, którzy uwijali się w ponad 30-stopniowym upale. Isaac, który wyszedł na scenę zaopatrzony w plecak i beanie, szybko udowodnił, że pod względem charyzmy mało kto może z nim rywalizować. Dominował oczywiście wydany w tym roku album Strangers to Ourselves , jednak nie zabrakło „Float On”, „Dashboard” czy „Dramamine”.
Nie mogłem odmówić sobie sprawdzenia jak główną sceną zarządzał będzie w trakcie swojego headlinerskiego slotu średnio lubiany przeze mnie Drake . Trzeba jednak oddać królowi co królewskie – poza absurdalną, 10-minutową przerwą i irytującym wciskaniem słowa „Poland” w każdą linijkę tekstu, Aubrey zagrał tak, jak headliner powinien. Prezentując się na scenie jedynie w towarzystwie wizualizacji, zaserwował nam przekrojowy set, gdzie pojawiło się chociażby nagrane wraz z ILoveMakonnen „Tuesday”. Wszystko zwieńczyły nieco efekciarskie, ale jednak robiące wrażenie fajerwerki. W międzyczasie uciekliśmy na show, które na Alter Stage zaprezentował Father John Misty . „Wiem, że przyszliście tu po 25 minutach koncertu Drake’a. Dla Was to bez znaczenia, ale ją mam naprawdę potężne ego!” Flirtującego z publicznością zarówno słowem, jak i scenicznym zachowaniem gospodarza tego występu nie dało się nie pokochać. Przebieg tego koncertu był jedną z największych tegorocznych niespodzianek.
Bezpośrednio z Alter Stage przenieśliśmy pod pobliską Tent Stage, gdzie miał startować zespół wymieniany przez nas jako jeden z czarnych koni tej edycji. Czy się pomyliliśmy? Nic z tych rzeczy. Alabama Shakes instrumentalnie wypadli nienagannie, ale tym, co po prostu wgniotło nas w ziemię był głos Brittany Howard. Młoda wokalistka z niewiarygodną łatwością wpadała w skrajne rejestry, doprowadzając do drżenia nas, jak i cały namiot. Można było odnieść wrażenie, że to w 100% ukształtowana i świadoma artystka. Od tego dnia Alabama Shakes słucham tylko w wersji live. Z przyjemnością odwiedziliśmy także Alt-J , którzy na scenie głównej o dziwo odnaleźli się dużo lepiej niż dwa lata temu pod namiotem. Brytyjczycy podczas tej trasy wysyłają jasny sygnał – dojrzeliśmy i jesteśmy gotowi na status gwiazdy. Czy tylko mi ustawieni w linii muzycy skojarzyli się z Kraftwerk?
Na zakończenie pierwszego dnia wpadliśmy w rave’owy kocioł, spowodowany przez wizytę gości z RPA. Prawdopodobnie tylko organizatorzy znają odpowiedź na następujące pytanie – czemu Die Antwoord wylądowali na scenie namiotowej? Alter Art chyba nie zdawał sobie sprawy z ogromnej popularności, jaką Yolandi i Ninja cieszą się w Polsce. Myślę, że nigdy nie zapomnę szalonych, kwasowych wizualizacji, które pojawiały się regularnie na trzech ekranach. Sam koncert nas zmiażdżył, przeżuł i wypluł bez litości. Niewiarygodne tempo utrzymywane było od początku do końca, a przy takich kawałkach jak „Pitbull Terrier” namiot dosłownie drżał w posadach.
Dzień 2
Druga odsłona tegorocznego Open’era zaczęła się dla nas za sprawą Eagles of Death Metal i cóż to był za początek! Koncertujący nadal bez Josha Homme’a Amerykanie zagrali tak, jak nie spodziewali się chyba najwięksi fani. Jesse Hughes, wyraźnie już nadgryziony zębem czasu, był ewidentnie zachwycony odbiorem na polskiej ziemi i w trakcie koncertu odmłodniał o przynajmniej 20 lat. Bezwględny moshpit, który od połowy do samego końca rządził pod sceną, zainspirował muzyków do improwizacji i przedłużenia koncertu wbrew woli organizatorów. To, co działo się w trakcie ostatniego utworu i Hughes znajdujący się na granicy eksplozji zapiszą się w historii namiotu, który widział już mnóstwo znakomitych koncertów.
Godzinę później dołączył do nich kolejny. Kolejną z wielkich niespodzianek tej edycji okazali się panowie z Django Django . Przyznaję, jestem fanem twórczości londyńskiej grupy i nie spodziewałem się tak bezbłędnego koncertu. Nieco inne, bardziej taneczne aranżacje niektórych utworów skutecznie rozruszały publiczność. Pomiędzy dwa wyżej wymienione zespoły wcisnęliśmy krótką wizytę na headlinerskim secie The Libertines . Nic, poza stosunkowo dobrą formą Pete’a Doherty’ego, nas nie zaskoczyło. Pozostaje tylko żałować, że panowie odegrali swój set w ciemności, a nie przy pełnym słońcu, które pasowało tutaj jak mało co.
Nogi następnie poniosły nas na Alter Stage, gdzie po wielkim powrocie, zwieńczonym premierą albumu Freedom , grali szwedzcy weterani punku, Refused . Mimo wielu lat przerwy (z drobnym wyjątkiem w 2012 roku) muzycy brzmieli równie surowo i głośno, a wokalista Dennis Lyxzén emanował pewnością siebie i energią zabijał niejednego 20-latka. Warto wspomnieć jeszcze o występie Major Lazer , który zebrał mnóstwo ludzi pod sceną główną. My obserwowaliśmy go z boku, ale niewiele różniło się to od najzwyklejszej klubowej imprezy. Cóż, ludzie bawili się przednio.
Dzień 3
Tutaj wybór nie mógł być inny: żwawo pomaszerowaliśmy wspierać naszego nowego faworyta na polskiej scenie. Taco Hemingway , mimo szczątkowego koncertowego doświadczenia, wypadł naprawdę przekonująco. Nie udało się w pełni zatuszować stresu i drobnych problemów z oddychaniem, ale Filip Szcześniak może być zadowolony. Mało który debiutant może liczyć na takie wsparcie publiczności i niemal 100% znajomość tekstów.
Ten dzień postrzegaliśmy jako najmniej interesujący i ta ocena niestety bliska była prawdzie. Nasze typy jednak nas nie zawiodły, czego przykładem może być chociażby Jonny Greenwood wraz z London Contemporary Orchestra . Multiinstrumentalista z Radiohead zaprezentował fragmenty własnych kompozycji, jak i reinterpretacje dzieł współczesnych klasyków. Ponownie sięgnął także po Steve’a Reicha, co od razu przywołało na myśl Open’era z 2013 roku. Minimalistyczne, oszczędne brzmienie tego projektu wprowadziło nas w trans, z którego ciężko było się wyrwać. Doświadczenie podobne do zeszłorocznego występu Darkside.
Zanim przejdziemy do najpiękniejszego momentu wieczoru, wypada wspomnieć o zaskakująco solidnym (w przeciwieństwie do ich najnowszego albumu) koncercie Mumford & Sons , którzy jednak pozostają w moich oczach mało autentyczni, jak i zamykającym dzień i odcinającym zasilanie show The Prodigy , którzy w Gdyni czuli się zdecydowanie swobodniej, niż podczas ich wizyty na Woodstocku.
Najjaśniejszym punktem dnia i prawdopodobnie całego festiwalu był jednak D’Angelo . Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że taka ilość ludzi pod sceną i tak mizerna reakcja po prostu źle wyglądają, kiedy ma się do czynienia z absolutną legendą neo-soulu. Wszystkim tym, którzy w pewnym momencie wybrali The Dumplings (z całym szacunkiem dla śląskiego duetu) szczerze współczuję. D’Angelo wraz z towarzyszącym mu zespołem The Vanguard zaprezentowali największe hity z okresu przed zawieszeniem działalności, jak i większą część wydanego pod koniec 2014 roku majstersztyku Black Messiah . „Black Sugar”, „Really Love” czy „The Charade” brzmiały obłędnie, a to wszystko za sprawą groove’ującej sekcji instrumentalnej, zmysłowego wokalu D’Angelo, jak i świetnej roboty wokalistów wspierających. Najwyższa klasa.
Dzień 4
Czwartego dnia temperatura osiągnęła już nieznośny poziom, który sporo osób przebywających na polu namiotowych okupiło omdleniami i odwodnieniem. W pocie czoła ruszyliśmy pod Main Stage, aby przekonać się jak to jest z tym Hozierem . Autor jednego hitu i gwiazdka sezonu, czy też materiał na coś większego? Nasze wątpliwości nie zostały do końca rozwiane, ale Andrew Hozier-Byrne wypadł zaskakująco dobrze wokalnie, momentami korzystając z rzadko spotykanej gitary rezofonicznej. Publiczność i tak najwyraźniej przez cały koncert czekała tylko na zmielone do bólu przez wszelkie stacje radiowe „Take Me to Church”.
Ku naszemu zaskoczeniu być może największą publiczność w tym roku zebrała… debiutująca grupa Years & Years. Nieco nie rozumiemy fenomenu Olly’ego i spółki, więc na przekór wybraliśmy nowojorskie hip-hopowe trio Ratking , obserwując spod Alter Stage prawdziwy potok ludzi kierujący się pod niebieski namiot. Autentycznie, zrobiło nam się przykro. Na Wiki’ego, Haka i Sporting Life’a początkowo czekało może z 50 osób, wliczając nas. Sytuacja do samego końca niewiele się poprawiła, jednak nie zbiło to z tropu młodych raperów i przynajmniej starali się nie dać po sobie poznać, że coś jest nie tak. W momencie, gdy większość festiwalowiczów jeszcze kotłowała się pod Tentem, my poddaliśmy się szybkiej regeneracji w ramach walki z upałami i udaliśmy się na koncert ostatniego headlinera tej edycji. Kasabian , jak to Kasabian, sypali hitami z rękawa, tylko momentami zwalniając tempo przy okazji bardziej balladowych utworów. Pod sceną ścisk i nieskrępowana inaczej niż ruchowo zabawa, którą napędzały utwory rozłożone proporcjonalnie pomiędzy wszystkie albumy. Tom i Sergio czują się jak ryba w wodzie w roli gwiazd o statusie stadionowym i widać to na pierwszy rzut oka.
Oprócz alternatywnej elegancji St. Vincent i genialnego koncertu zamknięcia w wykonaniu Flume zaliczyliśmy jeszcze jedną nazwę. Jest to jednocześnie moje największe tegorocznego roczarowanie. Disclosure zagrali po prostu poprawnie, a najlepszym elementem ich nowego show były naprawdę fantastyczne wizualizacje, które sprawiały wrażenie, że scena „żyje” i podryguje wraz z muzyką. Bracia Lawrence, co może nie wszyscy zauważyli, namiętnie korzystali z playbacku, odtwarzając zresztą większość seta z komputera, dogrywając do tego jedynie elementy perkusyjne i gitarę basową. To wszystko było dość syntetyczne i mało autentyczne, co nie przeszkodziło chłopakom w rozkręceniu imprezy. Doceniam też starania, mające na celu zaprezentowanie naprawdę sporej części nowego materiału, tyle że… na koncertach taka przewaga nieznanych publiczności brzmień po prostu się nie sprawdza.
Nie wiem, czy zawdzięczamy to dobrej selekcji koncertów, ale poza drobnymi rozczarowaniami Open’er Festival z roku 2015 będziemy wspominać niezwykle dobrze. Bardzo wysoki poziom koncertów, kilka przyjemnych niespodzianek, wyborna pogoda. Czego chcieć więcej?