OFF to ludzie. Taki morał wypływał ze wstępu (autorstwa Anny Marciniak) do tegorocznego wydania książeczki festiwalowej. Cóż, może to brzmieć mniej lub bardziej jak slogan, jednak z pełną powagą muszę przyznać, że to prawda. Jeżeli spojrzeć na OFF’ową organizację, sprawność działania, trafność w doborze artystów oraz szeroką gamę wydarzeń towarzyszących, to nie można zaprzeczyć, że za tym wszystkim stoją konkretne osoby. Oczywiście pana Rojka wszyscy dobrze znamy, jednak poza nim są jeszcze tłumy wolontariuszy, pracowników ochrony, gastronomii, regularnej obsługi oraz oczywiście artyści i publiczność (wiem, wiem, każdy festiwal można opisać w ten sposób, ale nie na każdym jest to tak widoczne). Krótko mówiąc – każdej z tych osób coś się udało.
Ubiegłorocznego OFF’a zapamiętałem jako zbiór bardzo dobrych występów, przeplatanych z rzadka kilkoma wybitnymi. Taki układ sprawiał, że nie można się było ani przez chwilę nudzić, a całokształt imprezy wydawał się poukładany. W tym roku występów bardzo dobrych było o wiele mniej niż tych średnich. To jednak o niczym nie świadczy, gdyż, moim zdaniem, wzrosła znacznie liczba fantastycznych setów. O wiele częściej niż rok temu byłem zaskakiwany, poruszany, rozkochiwany i onieśmielany. Przeszedłem przez wiele stanów emocjonalnych. Od lęku, przez wycofanie po spokój, a nawet euforię. Wszystko to w trakcie niżej opisanych wydarzeń. Zapraszam więc do lektury.
Zaczęło się dosyć przewidywalnie – sporą kolejką do pryszniców, gdzie kabiny męskie i damskie wzbogacono o koedukacyjne, które odciążały nieco resztę, ale na dłuższą metę i tak każdy wchodził do pierwszego wolnego, niezależnie od jego przeznaczenia. Następnie znów mały wypad do centrum handlowego, potem przygotowanie plecaka i aparatu i jazda na teren festiwalu. Przejście przez kontrolę przy bramie nie korkowało się, a wszystko opierało się na kontroli wnoszonych napojów. W grę wchodziły tylko odkręcone, plastikowe butelki do 0.5 l. Po poprzedzającej imprezę małej burzy internetowej, organizatorzy finalnie zadbali, by każdy miał dostęp do pitnej wody, stawiając przy OFF Markecie rząd baniaków z kranikami. O ochłodę dbali również dzielni pracownicy straży pożarnej, polewając wodą każdego, kto przejawił najmniejszą chęć bycia zwilżonym. Takie oto patrole rozstawione były zarówno niedaleko Sceny Głównej, jak i obok strefy sanitarnej miasteczka.
Dzień 1
Po obejściu z grubsza całego obszaru festiwalu, od razu wybrałem się na retro-robotyczny występ
LXMP
. Dwóch panów zalało Scenę Trójki ascetyczną elektroniką z dodatkiem mocnej perkusji. Generowane dźwięki na pierwszy rzut oka wydawały się niepozorne, lecz po kilku utworach okazały się niesamowicie wciągające i pobudzające. Uznałem ten koncert za całkiem niezły start, zwiastujący kolejne, wybitne doznania. Przeczucie to podtrzymał punkowy i kanciasto grający duet
Nagrobki
oraz, tylko po części, występ
Taniej O
na Scenie Leśnej. Jeżeli chodzi o tych ostatnich, to muzyka i kompozycje wzbudziły moje spore zainteresowanie i do teraz mam przeczucie, że to przyszłość polskiej alternatywy. Jedynym minusem okazał się głos, który, choć niedbały, brzmiał męcząco i wymuszenie.
Najlepsze miało jednak wydarzyć się już godzinę później, kiedy to na deskach sceny eksperymentalnej stanęła grupa
Golden Teacher
. Wiadomo, że słowo ‚eklektyzm’ zostało już całkowicie zdewaluowane, jednak ci młodzi ludzie pochodzący z Glasgow to taki słodki muzyczny misz-masz, że żaden wyrafinowany rzeczownik nie jest tu potrzebny. Nie są wyrafinowani, choć w pełni dostojni w oddawaniu szacunku każdemu dźwiękowi. Zaraźliwe rytmy i taniec dwojga wokalistów sprawiały, że cała publiczność nie mogła przestać się ruszać. W pełni satysfakcjonujący i otwierający oczy performance.
Gdy już otrząsnąłem się ze sporego szoku, pozostała mi ponad godzina do nieźle zapowiadającego się koncertu Young Fathers . Udałem się w międzyczasie w okolice sceny głównej, by usłyszeć kilka utworów autorstwa Pablopavo i Ludzików . Były to miłe, ale niezbyt wyszukane melodie, dające wrażenie nużącej jednostajności. Dwadzieścia minut przed 20 rozpoczęło się show w wykonaniu Young Fathers. Trzeba przyznać – porwali tłumy. Ich koncert to przede wszystkim chirurgiczna precyzja i kunszt, choć mimo to zostawiają sobie miejsce na stworzenie spontanicznej atmosfery. To warto docenić, choć jako całość wypadli w moich oczach nieco gorzej niż mogłem spodziewać się po rekomendacji znajomych.
Choć nie zostałem tam do końca, to nie żałuję, ponieważ dzięki temu usłyszałem przesympatycznych i utalentowanych chłopaków z Songhoy Blues . Czwórka pochodząca z Mali rozruszała publiczność dobrym rock’n’rollem i niesamowicie ciepłą atmosferą (nic o pogodzie). Około godziny 21 rozpoczął się koncert-niespodzianka na tzw. Dzikiej Scenie. To niewielkie, prowizorycznie ogrodzone miejsce skupiło wokół siebie niezły tłum. Wszystko dzięki najmocniejszemu koncertowi dnia, czyli rapcore’owemu wybuchowi gniewu w postaci duetu ho99o9 . Co tam się działo! Poczynając od wdrapywania się na stelaże sceny, przez salta i lanie wodą z plastikowego pistoletu. Cała wizualna otoczka nie przysłoniła jednak meritum – czystej pasji i bezkompromisowości wykonywanych kawałków.
Dwie godziny zajęło mi ochłonięcie po tej pełnej grozy niespodziance. Wtedy też udałem się ponownie przed Scenę Główną, gdyż tam, kwadrans po północy, rozpoczynał się intrygujący, a tym samym atrakcyjny dla mnie koncert
The Residents
. Opis z OFF’owego przewodnika nie minął się tak bardzo z prawdą. Trzech starszych panów przebranych za połączenie trupa i klauna stworzyło coś na kształt koślawego, niepokojącego, cyrkowego show, które w dodatku epatowało zagadnieniem śmierci. Warstwa dźwiękowa była po prostu średnia, nic nowego ani wymyślnego – nawet niezbyt estetyczna. Jeżeli taki był zamysł, to w takim razie szanuję, choć do mnie nie trafiło. Jedyną jasną stroną były przerywniki w postaci mini projekcji, które kleiły cały wątek przez wypowiedzi wyimaginowanych postaci.
Pierwszy koncertowy dzień zakończyłem przez odwiedzenie namiotu Trójki, gdzie to odbywał się ostatni koncert wieczoru, czyli producencki szał w wykonaniu
Afrikan Sciences
, który rozbujał dosłownie każdego obecnego pod sceną. Wyglądało to bardziej jak mistyczny rytuał niż regularny set.
Dzień 2
Sobota stała się dla mnie synonimem komfortu. Prawie każdy odwiedzony przeze mnie koncert sprawił mi niezwykłą radość. Zaczęło się niewinnie, bo od skromnych, ale jakże prawdziwych Dog Whistle . Dwie dziewczyny przekazały stosunkowo niewielkiej publice swoją sympatyczną i przyjacielską energię. Miało się wrażenie, że grają nie osoby obce, a znajomi. Po tak miłej niespodziance wybrałem się w ciemno w stronę Sceny Leśnej, gdzie rozkładali się już członkowie [peru] , które kupiło mnie szczerością, ale przede wszystkim transową rytmiką. Panowie sytuowali się między punkiem a progresją. W połowie urwałem się na końcówkę seta w wykonaniu Sutari , czyli połączenia polskiej muzyki ludowej z kilkoma nowymi trendami i konwencjami. Faktycznie, dziewczyny wzięły na poważnie cały zamysł i są konsekwentne w tym, co grają i przy okazji opowiadają.
Zmierzając pod Scenę Leśną, zajrzałem na krótko do trójkowej, a tam grał duet Enchanted Hunters . Dziewczyny czarowały delikatnie za pomocą smyczka i fletu, jednak nie zdążyłem wyłapać więcej szczegółów, gdyż na leśnej stał już Olo Walicki z całym projektem Kaszebe II . Na pierwszym planie znalazł się kontrabas Ola, który czasem zamieniany był na gitarę basową, a jeszcze innym razem na muzyczne piłkarzyki! Orkiestra wykonywała utwory z ostatniej płyty Kaszebe II , na której swoich tekstów użyczyli m.in. Tymon Tymański , Gaba Kulka i Dorota Masłowska . Rzetelne nawiązania kulturowe i wirtuozerskie wykonanie. Byłem wniebowzięty. Przez kolejną godzinę nie ruszyłem się spod Leśnej w oczekiwaniu aż na scenie pojawi się Ten Typ Mes . Choć nie siedzę raczej w podobnej muzyce, to koncerty TTM zawsze wprawiają mnie w błogi nastrój i napawają pełnym optymizmem. Piotrek Szmidt i spółka (występuje z regularnym zespołem) ewidentnie się spodobali, wykonując kawałki m.in. z Trzeba Było Zostać Dresiarzem i TTM i Lepsze Żbiki . Teksty o codzienności okraszone uroczym humorem i rzeczywistość opisywana z przymrużeniem oka.
Ostatni utwór TTM musiałem sobie odpuścić, żeby zdążyć na sam początek show w wykonaniu Sun Kil Moon . Choć Mark Kozelek od początku koncertu nie był w najlepszym humorze, to wykonanie kolejnych piosenek przychodziło mu z łatwością. Wśród publiczności panowała grobowa cisza, którą wywołał śpiew i zaangażowanie Kozelka. Mimo wszystko nie dałem się całkowicie porwać temu przedstawieniu i postanowiłem posłuchać pozostałych kompozycji spoza namiotu Trójki. Odczuwałem lekki niedosyt, tak jak w wypadku Young Fathers poprzedniego dnia.
Po ponad dwugodzinnej przerwie, przyszedł w końcu czas na najbardziej wyczekiwany przeze mnie koncert tego dnia. Jako fan Twin Peaks nastawiłem się na występ Xiu Xiu jak najbardziej pozytywnie. Okazało się być o niebo lepiej. Trójka muzyków dokonała niemożliwego, a mianowicie idealnie odtworzyła klimat i ducha kompozycji Badalamentiego, dodając przy tym od siebie noise’owy pazur, który tylko uwydatnił walory oryginalnych melodii. Wyszedłem spod sceny oniemiały. W zasadzie to wybiegłem, bo na głównej scenie zaczynał grać już Ride . Ich charakterystyczne brzmienie docierało do mnie już z daleka, jednak kiedy znalazłem się prawie przy samych głośnikach, odkryłem harmonię drzemiącą w ich muzyce. Po kilku piosenkach postanowiłem usiąść bardziej z tyłu, by ogarnąć całą gamę dźwięków. Choć ci shoegaze’owi Brytyjczycy mają za sobą ponad dekadę przerwy od grania, to zachowali świetną formę. Zaryzykuję stwierdzenie, że brzmieli lepiej niż na wydawnictwach.
Dzień 3
Ostatnią dobę rozpocząłem od wybrania się pod Scenę Eksperymentalną na Złotą Jesień , która okazała się być całkiem celnym, muzycznym uderzeniem. Coś pomiędzy kakofonicznym rozdzieraniem gitar a elektryzującymi, kanciastymi melodiami. Pięć minut po zakończeniu seta przez warszawskich noise’owców, znalazłem się pod Sceną Główną, gdzie rozłożony był już sprzęt należący do Der Father , którzy w stosunkowo prosty sposób łączą trafne teksty, mocne gitarowe brzmienie oraz delikatne elektroniczne akcenty. Wszystko to klei się całkiem nieźle, tworząc efekt nadający się bardziej na Scenę Eksperymentalną. Jednak przyznać muszę, że na Scenie Głównej muzycy czuli się jak ryba w wodzie, gromadząc przy tym niemałą jak na tę godzinę widownię.
Około godziny 18 okazało się, że gościem specjalnym Kawiarni Literackiej będzie sama Patti Smith . Już przy wejściu do namiotu kawiarni ustawiła się spora kolejka. Każdy miał nadzieję dostać się do dozwolonej przez artystkę liczby 150 uczestników spotkania. Na szczęście znalazłem się wśród grupy wybrańców i miałem dzięki temu okazję poznać artystkę bliżej i zobaczyć jak bardzo jest ludzka i ciepła, a w dodatku piekielnie inteligentna. Każde wypowiedziane przez nią zdanie miało pełen sens i niosło konkretne przesłanie. Żadne słowo nie wyszło z jej ust na marne. Niedługo po tym czarującym spotkaniu rozpoczął się koncert, na którym Amerykanka wraz z zespołem wykonała cały materiał z jej debiutanckiego krążka Horses . Temperament, zacięcie i radość z jakimi wykonywała kolejne utwory, coraz bardziej przekonywały mnie, że ona się po prostu nie zestarzała. Występ był perfekcyjny od początku do końca. To na koniec właśnie zostawiła tryskający pozytywną energią „People Have The Power” z 1988 roku oraz utwór wieńczący Horses , czyli cover „My Generation”. Pozazdrościć formy.
Zaraz po zejściu Patti ze sceny, na Leśnej startowali Iceage , którzy, chcąc – nie chcąc, cały czas przypominali mi połączenie Babyshambles i Palma Violets . Występ Duńczyków był przepełniony surowym gitarowym brzmieniem i niedbałym wokalem Eliasa Rønnenfelta. Przyznam, że mimo chwytliwych piosenek i zaangażowania artystów nie wysiedziałem tam zbyt długo, przede wszystkim ze względu na to, że chciałem znaleźć się w dobrym miejscu, gdy Główną zaczną bujać Run The Jewels . Na szczęście udało mi się trafić blisko sceny, w dodatku tak, by widzieć całe show. Od początku wiedziałem, że będzie to jedna wielka impreza, ale efekt przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. El-P i Killer Mike porządnie zatrzęśli posadami sceny i ziemią pod stopami widzów. Raperzy znaleźli czas na wspomnienia o zmarłym dobę wcześniej Seanie Price’ie i przypadającej na ten dzień rocznicy wydarzeń z Baltimore. Dojrzały, dojrzały występ. Ostatnie chwile spędzone na terenie festiwalu upłynęły mi przy dźwiękach wytwarzanych przez DJ Nigga Fox oraz Acid Arab . Zarówno pochodzący z Angoli solista, jak i francuski duet, generowali niemożliwie wciągające rytmy, falowo pogłębiane i spłycane, co tylko przedłużało uniesienie przeżywane przez ludzi tańczących pod jedną i drugą sceną. Gdy przekroczyłem już zdrową dawkę fal akustycznych przyjmowanych na sekundę, udałem się z powrotem do miasteczka festiwalowego.