Muzyczna świątynia z żelaza
W życiu każdego festiwalowicza przychodzi taki moment, kiedy znużenie znanymi już lokalizacjami i formułami prowadzi go do poszukiwania alternatywy i zupełnie nowych doświadczeń. W tym roku takie odczucia przywiodły mnie do Ferropolis, dawnej kopalni odkrywkowej, obecnie w większej części zalanej wodą i służącej jako muzeum techniki. Wszystko to mieści się na terenie niewielkiego miasteczka Gräfenhainichen w Niemczech, które służy tutaj za tło i kompletnie nie rozprasza uczestników Melt! Festival , bo właśnie o tym wydarzeniu mowa. Nie ma to zresztą większego znaczenia – na tym festiwalu i tak nie ma czasu na inne atrakcje.
Elektroniczny kręgosłup Melt! Festival to rzecz niepodważalna. To wydarzenie głównie dla fanów muzyki tanecznej i polemika w tym przypadku nie ma większego sensu. Nie oznacza to jednak, że organizatorzy nie starają się, żeby line-up był bardziej eklektyczny i przystępny dla większego grona odbiorców. Otwartość na przeróżne gatunki muzyki jest zresztą cechą łączącą osoby przygotowujące festiwal, jak i większość jego stałych bywalców. Niech za przykład posłuży Kylie Minogue, pełniąca rolę jednego z headlinerów. W teorii kompletnie oderwana od koncepcji, jednak budząca zainteresowanie, a nie zniechęcenie.
Niemiecka solidność
Zanim przejdziemy do muzyki, wróćmy na chwilę do lokalizacji. Poza post-industrialnymi doznaniami estetycznymi i wyjątkowym klimatem, tworzonym przez iluminowane, potężne maszyny, ma ona jedną ogromną zaletę. Jest nią brak dużych ośrodków miejskich w najbliższej okolicy. Wymusza to w pewien sposób skorzystanie z bardzo rozległego pola namiotowego. Dlaczego jest to zaleta? Pozwala to na zatuszowanie tak naprawdę niewielkiej liczby uczestników – waha się ona w przedziale od 20 do 30 tysięcy. Zagęszczenie zarówno tej strefy, jak i samego festiwalowego terenu (odległości między scenami, w porównaniu chociażby do rodzimego Open’era, są bardzo niewielkie; Melt!owi bliżej pod tym względem chociażby do OFF Festivalu) stwarza iluzję naprawdę masowego wydarzenia.
Ciepłe słowa należą się także niemal perfekcyjnej organizacji, której zresztą stereotypowo spodziewaliśmy się po naszych zachodnich sąsiadach. Wyznaczone jak od linijki strefy na polu namiotowym, idealna siatka ścieżek, świetne rozłożenie wszelkich elementów sanitarnych i gastronomicznych, doskonałe (choć dość drogie z perspektywy polskiego uczestnika) rozwiązanie z wypożyczaniem power banków. Prawie nieobecne jest tam zjawisko przerażająco długich kolejek, znanych np. z trójmiejskiego festiwalu. Tyczy się to także pryszniców, które są zmorą Open’era. Tutaj zresztą przeżyłem spory szok, kiedy okazało się, że są one… grupowe i uczęszczane zupełnie nago. Po pierwszym zaskoczeniu przyszła jednak pozytywna konkluzja – to po prostu sprawnie działa! Amatorów festiwalowego przemytnictwa ucieszy też fakt, że na pole namiotowe można wnieść dosłownie wszystko – ochrona od wielkiego dzwonu kontroluje co najwyżej opaski, nawet nie myśląc o sprawdzaniu wszelakich pakunków.
Sen? Nie w tym miejscu
Festiwale muzyczne z reguły nie są zbyt przyjazne osobom lubiącym kilkunastogodzinny sen, jednak mało który jest w tym aspekcie tak bezwzględny jak Melt!. Rozkręcająca się leniwie pierwszego dnia impreza wpada w pewnym momencie na tak wysokie obroty, że nie zatrzymuje się aż do ostatnich chwil związanych ze składaniem namiotów. Trwające do rana koncerty nie są tu jednak najważniejszym czynnikiem. Wydatnie przyczynia się do tego znajdująca się zaraz przed festiwalowym terenem Sleepless Floor. Sama nazwa nie pozostawia złudzeń – ta wyjątkowa scena nie zasypia przez cały weekend, przez całą dobę serwując kolejne DJ-skie sety. Klimat nieustającej imprezy nie omija nawet pola namiotowego, bo tamtejsza „scena” także działa przez większą część dnia. Melt! Festival to wycieńczający, ale satysfakcjonujący jak mało co maraton.
Kopalnia basu
Dzień 1
Przez zamieszanie związane z wydawaniem festiwalowych opasek zmuszony byłem opuścić koncert Aquilo i Beach Set Modeselektor . Kuratorzy jednej ze scen, zlokalizowanej przy plaży Desperados Melt!Selektor Stage, zagrali jednak kilkukrotnie i jeszcze tego samego dnia zaprezentowali świadomy, konsekwentny DJ-set. Jak zwykle klasa. Dla mnie Melt! rozpoczął się jednak od największego rozczarowania całego festiwalu, za które odpowiedzialny był nie kto inny jak Jamie xx . Reprezentant Wielkiej Brytanii zagrał mdło, bez ikry i nie udało mu się poderwać do tańca zgromadzonych bardzo licznie fanów. Następni w kolejce Mogwai również nieco mnie zawiedli, jednak tutaj winię głównie niezbyt dobrze przygotowane nagłośnienie, co zabiło jakiekolwiek aranżacyjne detale, a muzyka grupy straciła na przestrzenności. Ten przygnębiający start był jednak złudny, bo później było tylko lepiej.
Dobrą serię rozpoczął swoim DJ-setem Bonobo . Doskonale znany artysta pokazał swoją znacznie bardziej taneczną stronę i to był moment, w którym wszystkim puściły hamulce. Znakomicie zmiksowany set, pozytywnie zaskakujący selekcją. Niestety załapałem się na raptem trzy utwory La Roux , a Elly Jackson czuła się świetnie na Intro Stage. Nie mogłem jednak odpuścić Nilsa Frahma , który tym razem zagrał na głównej scenie. Moim zdaniem była to decyzja chybiona, bo subtelne, przestrzenne kompozycje Niemca nieco się rozmywały, dodatkowo zagłuszane przez pobliską Gemini Stage. Tym niemniej trudno było nie zostać zaczarowanym przez muzyka, który sam chłonął każdy dźwięk wydobywający się z imponującej, multiinstrumentalnej instalacji. Pojawiły się wszystkie koncertowe pewniaki Frahma, włączając w to „Says” czy „Toilet Brushes – More”.
Później zaczęły się schody związane z trudnymi wyborami. Tym razem dotyczyło to grających jednocześnie Clarka i Flume’a . Padło jednak na młodego Australijczyka i nie żałuję tej decyzji, mimo entuzjastycznych reakcji na set podopiecznego Warp Records. Nie było tu co prawda absolutnego szaleństwa jak na niedawnym Open’er Festival, jednak Flume wykonał swoje zadanie na piątkę z plusem. Mocno siedzące na basie, rozbuchane kompozycje oryginalne i covery młodego producenta wybrzmiały potężnie na głównej scenie, także za sprawą naprawdę solidnie rozkręconego nagłośnienia. Na „dobicie” wybrałem wspomniany wcześniej set weteranów z Modeselektor, który zakończył tanecznie ten słoneczny i upalny dzień.
Dzień 2
Sobota powitała nas potężną burzą gradową, która siała spustoszenie na polu namiotowym i parkingach. W ciągu kilkudziesięciu minut sucha ma wiór gleba zmieniła się w jedną wielką kałużę. Kostki lodu można było zbierać garściami.
Tego dnia z samego rana działalność rozpoczęła Sleepless Floor, jednak omawianie tej sceny nie ma większego sensu. Tam po prostu przychodzi się tańczyć, co umożliwiają zmieniający się w locie co kilka godzin DJ’e. Nieskrępowana w żaden sposób zabawa przyciągnęła przez cały weekend rzesze ludzi.
Regularne koncerty zacząłem w sobotę od live setu Davida Augusta . Niemiec chyba chciał wypaść bezbłędnie przed tak potężną, złożoną głównie z jego rodaków publicznością. Udało mu się to bez zająknięcia, a bardziej rozbudowane wersje utworów skutecznie wprowadzały w taneczny trans. Nieco więcej czasu na rozkręcenie się potrzebował XXXY , jednak ostatecznie podtrzymał bardzo wysoki poziom, utrzymywany regularnie od kilkunastu godzin. Pod scenę główną zwabili mnie następnie Django Django , którzy pozostają dla mnie największym pozytywnym zaskoczeniem tego sezonu. Myślałem, że będzie to trudne do osiągnięcia, ale Brytyjczycy zagrali jeszcze lepiej niż w Gdyni. Nie mam pojęcia jak doprowadzają do tak zaawansowanej energetycznej metamorfozy w stosunku do wersji studyjnych, ale jestem przekonany, że to nie ostatni ich koncert, jaki przyszło mi zobaczyć.
No i wtedy wydarzył się jeden z najjaśniejszejszych moim zdaniem punktów tego festiwalu. Young Fathers zjedli tegorocznego Melt!a, ustępując miejsca tylko jednemu artyście, który zagrał dwie godziny później. Gemini Stage trzęsło się zarówno od potężnego basu, może nawet zbyt mocnego, jak i tańczących bez zahamowań ludzi. Wyjątkowy sceniczny spektakl i imponująca prezencja zdobywców Mercury Prize na scenie tylko wzmacniały odczucia. Osobom, które z niezrozumiałych dla mnie powodów wybrały w tym czasie nestora włoskiego disco, Giorgio Morodera, gorąco współczuję. W miejsce Kylie Minogue wybrałem kolejne pół godziny tańca z Modeselektor, a także świetne bity Kaytranady .
Artystą, o którym napomknąłem powyżej jest Jon Hopkins . Brytyjczyka bez najmniejszego zawahania umieszczam na samym szczycie piramidy koncertów na Melt! Festival 2015. Piorunująco dobre nagłośnienie, tłum stopionych z muzyką ludzi i Hopkins, który wyciągnął ze swojej znakomitej muzyki 150%. Perfekcyjny sampling, bardzo wysokie tempo przeplatane minimalistycznymi fragmentami i wyrywające z butów wizualizacje, pasujące idealnie do tego, co działo się na scenie. A działo się tak dużo, że po krótkiej wizycie na wystąpie Marka Hemmanna udałem się na zasłużony odpoczynek, zbierając energię na ostatni dzień.
Dzień 3
Pogoda niestety ostatecznie obraziła się na gości Ferropolis, serwując w kratkę mniej lub bardziej obfite opady. Ostatni dzień upłynął w dużej mierze pod Sleepless Floor, gdzie na niedzielę przygotowane były największe atrakcje. Na wyróżnienie zasłużyło jednak także kilka koncertów na terenie festiwalowym.
Mimo dwudziestominutowego spóźnienia naprawdę opłacało się zaznaczyć w rozpisce slot poświęcony Howling . Ry X w duecie z Frankiem Wiedemannem zagrali tak, jak na wydanym niedawno albumie – duszno, basowo, minimalistycznie, z bardzo regularnym rytmem. Ry Cuming wokalnie nie wypadł może tak hipnotyzująco jak studyjnie, ale nie wpłynęło to znacząco na odbiór.
Nowojorczycy z projektu Darwin Deez , obracającego się wokół nazywającego się tak samo wokalisty z charakterystyczną fryzurą, zaskoczyli wszystkich niesamowitym luzem i brakiem skrępowania. Doskonale obrazowały to sekwencje taneczne, wykonywane wspólnie przez wszystkich członków zespołu. Zresztą, zobaczcie sami . Ponad wszystkim stał jednak ich indie rock z domieszką popu, który na przepełnionym elektroniką festiwalu był świetną odskocznią.
Na samym finiszu zaprezentował się jeden z moich ulubionych współczesnych muzyków – Chaz Bundick, tym razem w swoim najbardziej znanym wcieleniu, czyli Toro y Moi . Spotkałem się z mieszanymi ocenami tego występu, które prawdopodobnie wynikały z dominacji materiału z ostatniego albumu. Do mnie jednak przemówił on bez problemu, przy czym nie ukrywam, że najlepsze momenty tego koncertu to właśnie klasyki w stylu „New Beat” czy „Rose Quartz”. Muzyczna świadomość Chaza doprowadziła do lekkiego przeranżowania utworów, dzięki czemu wibrujące, funkowe brzmienie Toro wypadło fantastycznie.
Melt! 2016? Bardzo proszę.