W jednej z zapowiedzi tegorocznej edycji Colours of Ostrava pisałem, że ta impreza powoli szuka swojego miejsca w topie tego typu europejskich wydarzeń. Kierując się wtedy tylko i wyłącznie zasłyszanymi opiniami nie byłem świadomy tego, że to miejsce jest już dla Colours zarezerwowane od dawna, a w zeszły weekend naocznie przekonałem się, że Czesi nie tylko potwierdzili swoją klasę, ale i kreują nową jakość w świecie festiwalowego grania na najwyższym poziomie.
I choć w opiniach na temat ostrawskiej imprezy jak mantra przeciera się do bólu utarty frazes, że siłą Colours jest atmosfera, to doprawdy ciężko się z tym nie zgodzić i nie zaznaczyć tego już na samym początku. Klimat stworzony przez industrialny, chyba jedyny w swoim rodzaju anturaż opuszczonej huty, w połączeniu z niezwykle życzliwymi, uśmiechniętymi i otwartymi na ludzi oraz muzykę festiwalowiczami oczarował mnie od pierwszych chwil spędzonych na kempingu.
Colours of Ostrawa to impreza wielobarwna i multigatunkowa. Pozornie zdominowana przez elektronikę czterodniowa podróż na fali dźwięków pochodzących z każdej strony świata zaspokoiła w pełni moje hedonistyczne potrzeby obcowania z muzyką. Jeśli mi się to udało, to również Ty masz na to spore szanse. Dobry partner, luźny ciuch, trochę koron i otwarty umysł to pewny przepis na spędzenie fantastycznego weekendu w kompleksie huty Dolní Vítkovice .
Jeśli nawet po głębszym zastanowieniu, jedyną rzeczą, która naprawdę mi przeszkadzała, była zbyt wysoka temperatura panująca w moim namiocie to chyba jasne staje się, że Colours of Ostrava jest festiwalem, który z pewnością powinien znaleźć się na Waszej przyszłorocznej rozkładówce. Przyjrzyjmy się więc bliżej temu, co można było usłyszeć podczas tegorocznej edycji.
Zabawę zaczynamy od duetu Heymoonshaker . Trzeba przyznać, że połączenie mistrzowskiego beatboxu z dźwiękiem surowej gitary osadzonej w gęstym, bluesowym klimacie wypada zdecydowanie lepiej na żywo niż na studyjnych nagraniach. Nie to jest jednak rzecz, która uderzyła mnie w tym występie najbardziej. Pierwszy koncert festiwalu, wczesna godzina rozpoczęcia, żar lejący się z nieba, wykonawca grający nie najłatwiejszą w odbiorze muzykę i… nieprzebrany tłum pod sceną, wylewający się aż z namiotu. Co więcej, ta publika reagowała tak, jakby na scenie występował zespół z samej góry festiwalowego plakatu. Kapitalna sprawa dla zespołu, który idealnie mógł rozwinąć skrzydła i dobry prognostyk na cały festiwal – do Ostrawy przyjechali ludzie spragnieni muzyki.
Zaraz po starcie dostaliśmy od organizatorów występ ciężkiego kalibru. Główną scenę otwierała bowiem Bj ö rk , która wraz z orkiestrą i chórem hipnotyzowała utworami ze swojej najnowszej Vulnicury. Ciężko jednak nie zgodzić się z tym, że występy Islandki powinny być zarezerwowane dla jej prawdziwych fanów. Filharmoniczna atmosfera na wpół z żarem lejącym się wciąż z nieba w porze tego występu nie pomagały w dogłębnym odbieraniu tego, co Bj ö rk chciała nam przekazać. Tak czy inaczej, dymne race wystrzeliły w niebo, Colours of Ostrava 2015 można było w tym momencie uznać za oficjalnie otwarte.
Wieczór dopiero nabierał rozpędu, a kolejny wybór padł na wyciągnięte wprost z ulicznych scen Nowego Jorku, kompletnie zakręcone trio Too Many Zooz . Niczym nieskrępowana energia płynąca ze sceny, a przede wszystkim niespotykana konwencja zabawy dźwiękiem wprawiały w zabawowy nastrój ponownie żywiołowo reagującą publikę. Następnie szybka podróż na drugi koniec kompleksu Dolni Vitkowice, gdzie Roni Size – brytyjski król drum’n’bassu we własnej osobie wraz ze swoją szaloną świtą rozkręcili prawdopodobnie najgorętszą imprezę tegorocznej edycji. Czarne wokale w akompaniamencie szybkich bitów porwały do tańca każdego, kto znalazł się w obrębie sceny.
Deserem serwowanym przez organizatorów pierwszego dnia był Caribou . Kanadyjski szaman syntezatorów wraz ze swoim zespołem był idealnym zwieńczeniem pierwszej fazy imprezy. Kapitalny występ zakończony epickim wręcz wykonaniem „Sun” na bis jest moim faworytem całego tegorocznego festiwalu. Ponownie duży wpływ na odbiór muzyki miała wyraźnie wyczuwalna więź na linii artysta – publiczność. Zaryzykuje stwierdzenie, że był to jeden z lepszych występów Caribou jaki miałem przyjemność zobaczyć zarówno na żywo, jaki poprzez YouTube.
Pod główną scenę na starcie drugiego dnia grania zaprowadziły nas dźwięki rodzimej
Kapeli ze Wsi Warszawa.
Etniczne granie było na pewno interesującym punktem tego jakże barwnego festiwalu, jednak można było je odbierać głównie jako przygrywkę do tego, co czekało nas niedługo później.
Zdecydowanie najbardziej medialnym headlinerem tegorocznej edycji był Kasabian . Grupy fanów, po których wyglądzie można było sądzić, że gdyby ekipa Toma Meighana nie pojawiła się w Ostrawie, to nie kupili by karnetu na tę imprezę zbierała się pod sceną na długo przed pierwszym dźwiękiem. Sam miałem okazje pojawić się w prawdopodobnie najgorętszym miejscu wśród publiczności i niestety przeżyłem tam małe rozczarowanie. Nie mam na myśli jednak świetnego show jakim uraczyli nas Brytyjczycy, ale ilością osób, które po prostu zupełnie nie czuły atmosfery tego występu. Stojąca obok mnie matka z kilkuletnim dzieckiem, rzucająca ostre spojrzenia w każdej chwili gdy tylko ktokolwiek naruszył jej przestrzeń osobistą czy gro ludzi z dużymi plecakami pod swoimi nogami nie ułatwiały właściwego przeżywania tego koncertu. A było co przeżywać. Kasabian potwierdzili, że są jedną z najlepszych rockowych grup koncertowych na świecie; idealnie zbity, krótki set mieszający największe hity zespołu z coverami Doorsów, Fatboy’a czy Korn’a porwał tak, jak porwać powinien. Pot lał się wodospadem, uśmiechy mnożyły się z każdą sekundą grania. Miód, ten występ to poważny kandydat to samego szczytu ostrawskiej piramidy.
Temperatura pod główną sceną nie spadła ani na moment, gdy miejsce Kasabian zajęła St. Vincent . Na jednym z festiwalowych murali można było zobaczyć namalowaną twarz Annie Clark z podpisem „Queen of Pop”. Porównanie do Madonny i stawianie St. Vincent na czele hierarchii nowej fali popu wcale nie jest przesadzonym sądem. Kapitalna stylizacja, sceniczny ruch i naprawdę chwytliwe aranżacje pokazały jakość, z którą mamy do czynienia w przypadku koncertów Clark. Miałem wrażenie, że wielu ludzi będących na tym koncercie nie do końca wiedziało czego się spodziewać. Po półtorej godziny z muzyką St. Vincent chyba nikt nie czuł niedosytu.
Następnie przyszła pora na prawdziwe wyzwanie. Mowa tu oczywiście o grupie Swans , której i tak wyjątkowo ukrócony, prawie dwugodzinny set powodował poruszenie w bokserkach największych ostrawskich ortodoksów na długo przed rozpoczęciem festiwalu. Wszyscy Ci, którzy wiedzieli czego spodziewać się po ekipie Michaela Giry gotowi byli na dawkę bardzo głośnego i ciężkiego grania, jednak wiele osób opuszczało okolice Agrofert Stage z zasłoniętymi uszami i grymasem na twarzy. Bardzo ciekawie wyglądało to w konfrontacji z ludźmi, którzy w odprężeniu i pełnym skupieniu leżeli z zamkniętymi oczami gdzieś w wśród publiki. Długo po północy, drugi dzień kończył występ austriackich elektroników z Klangkarrusell. Koncert poprawny, całkiem przyjemny dla ucha jak i oka, jednakże po prostu tego dnia poprzeczka postawiona była na poziomie nieosiągalnym dla tego duetu.
Otwarcie kolejnego upalnego dnia w Ostrawie zarezerwowaliśmy dla dobrych znajomych z Zabrza, duetu The Dumplings . Justyna i Kuba, jako nasz największy obecnie muzyczny towar eksportowy nie zawiedli, choć po ich występie można było odczuć lekki niedosyt. Zdecydowanie widać w nich coraz większe doświadczenie sceniczne. Delikatne przearanżowanie swoich starszych kawałków oraz ukazujące ich dojrzewanie nowe utwory nakreśliły kierunek, w którym podążać będzie ten duet.
Koncert Augustines nie był dla mnie najważniejszym punktem tego festiwalowego dnia, jednakże podczas swobodnego przemieszczania się między scenami zwróciłem uwagę na ten występ. Gorące, powoli chylące się ku zachodowi słońce, orzeźwiające, pomarańczowe piwo (ważne info, festiwalowe piwo kosztuje tam ok. 33 CZK) oraz setki uroczych dziewcząt wylegujących się na kocach wokół głównej sceny zrobiły na mnie takie wrażenie, że nawet niezbyt wybitny występ Nowojorczyków zapisuje się w mojej relacji bardzo przyjemną barwą.
Tak jak wspomniany wcześniej koncert Caribou był według mnie najmocniejszym punktem tegorocznej edycji, to na zupełnie drugim biegunie zapisać mogę występ kolektywu Rudimental . Owszem, poprowadzone z rozmachem show było typowym „festynowym” zagraniem organizatorów, i miało na celu głównie ucieszyć bardzo tłumnie zgromadzoną przy scenie publikę, jednak do mnie zupełnie ta koncepcja nie trafiła. Nie dałem sobie szansy wysłuchania tego występu do końca, pomknąłem bowiem w kierunku mniejszych scen.
Występujący na prowadzonej przez magazyn Full Moon scenie panowie z formacji Gallon Drunk od razu wywołali w mojej głowie jasne skojarzenia. Postać wokalisty, jego sceniczny ruch przypominał zdecydowanie Michela Girę, a i muzyka Brytyjczyków niemal równie eksperymentalna i żywiołowa jak granie Swansów, ale jednak zdecydowanie bardziej przystępna.
Uderzenie z gatunku tych najcięższych zaserwował nam na koniec trzeciego dnia Danger . Zamaskowany francuski DJ był chyba jednym z najbardziej zaskakujących i imponujących punktów tegorocznego Colours. Wyposażony tylko w konsoletę, zamaskowany artysta wysyłał z głośników ciężkie, elektroniczne rytmy robiąc nieprawdopodobne wrażenie nie tylko na tle muzycznym, ale też wizerunkowym.
Ostatni dzień imprezy wydawał się być programowo najsłabszym. Najtańsze jednodniowe wejściówki, brak wyraźnego headlinera, oraz fakt, że grupa seniorów +65 mogła pojawić się tego dnia na festiwalu zupełnie za darmo sugerował wyciszenie i spokojny koniec tego intensywnego weekendu. Rzeczywiście, takie przeświadczenie wyczuwalne było wręcz w rozgrzanym, festiwalowym powietrzu, jednakże i wśród tych występów, można było znaleźć prawdziwe perełki.
Pierwszym koncertem, który naprawdę zrobił na mnie wrażenie ostatniego dnia festu był występ grupy V ö k . Wraz z pierwszym dźwiękiem rozpoczęła się oniryczna podróż do chłodnej Islandii. Delikatna muzyka, łagodny głos czarującej Margrét Rán i ten wciąż jeszcze nieprzejedzony przeze mnie klimat industrialnych scen zadziałał na mnie bardzo kojąco. Ostatnim występem, który miałem okazję zobaczyć na Colours of Ostrava 2015 był koncert neopunkowej ekipy The Soft Moon . Biję się w pierś, bo nigdy wcześniej nie słyszałem o tej amerykańskiej grupie, którą w tym momencie mogę nazwać śmiało największym odkryciem tego festiwalu. Dzika energia w połączeniu z surowym, ale niezwykle melodyjnym rytmem pasowała idealnie do zakończenia tego festiwalu, który przez 4 dni zdążył mnie zaskoczyć i przyzwyczaić do siebie dziesiątki razy.
Za to właśnie Ostrawo dziękuję, i obiecuję odwiedzić Cię ponownie w przyszłym roku.