Gdy Kid Cudi ogłaszał prace nad nowym albumem, w mojej głowie tliła się nadzieja, że doczekamy się trzeciej odsłony serii Man on the Moon . Liczyłem na powrót reprezentanta Cleveland do stylu, który zapewnił mu uznanie na muzycznej scenie. Nie sądziłem, że po słabiutkim Indicud Scott może jeszcze bardziej negatywnie zaskoczyć słuchaczy. Cóż, cechą ludzką jest się mylić. Stosując koszykarską analogię – czekałem na Stepha Curry’ego, a dostałem Łukasza Koszarka pod postacią Speedin’ Bullet 2 Heaven .
Tytułowy utwór albumu, zaprezentowany jako singiel, zwiastował kłopoty. Jakościowo zasługiwał na ocenę mierną, co, z przykrością muszę stwierdzić, ma swe przełożenie na całe wydawnictwo. Od pierwszych dźwięków czuć, że coś tu jest nie tak, coś się nie zgadza, coś nie pasuje. Cudi postanowił swoje dzieło zaprezentować w konwencji rockowej, miejscami czerpiącej nawet z punkowego dorobku. O ile mieliśmy te elementy w jego wcześniejszej twórczości, to pojawiały się we względnie umiarkowanej dawce (wyjątkiem był Indicud ). Pierwszym podstawowym problemem jest wokal Scotta, który nie pasuje do tego typu muzyki, drugim – kompozycja utworów. Wielkim wysiłkiem okazało się przesłuchanie pierwszych dziewięciu utworów, zacząłem odczuwać autentyczne zmęczenie. Choć druga część krążka jest pod tym względem bardziej znośna, to trzeba określić warstwę muzyczną całości jako słabą, miejscami nawet tragiczną. Mocno gitarowe brzmienia nie są czymś, co zdefiniowało Cuddera – owszem, można to zrzucić na karb współczesnego trendu eksperymentowania z konwencjami w środowisku rapu. „Innowacje” Mescudiego nie przyczyniły się jednak do jego rozwoju – wręcz przeciwnie.
Koncepcja albumu opiera się na próbie przekazania słuchaczowi emocji, które targają muzykiem. Nie jest przecież tajemnicą, że Cudi ma problemy natury psychologicznej, związane głównie z depresją. Niestety, Speedin’ Bullet 2 Heaven nie spełnia swojej roli nawet w tym kluczowym założeniu. Podczas odsłuchu zupełnie nie czułem tego co Scottie prawdopodobnie przeżywał w studiu nagraniowym. Jak skutecznie to zrobić, pokazał w tym roku chociażby Earl Sweatshirt – na jego tle Mescudi wypada blado, by nie powiedzieć przeźroczyście. O „głębi” przekazu płynącego z utworów świadczy wers zawarty w „Adventures” – No more sandwiches, I’ll pay for the damages . Jakikolwiek dalszy komentarz w tej sprawie wydaje się zbędny. Jest jeden wyjątek, który jednocześnie zalicza się do nielicznych (można je policzyć na palcach jednej ręki, nawet jeśli ktoś stracił część z nich w nieszczęśliwym wypadku) jasnych stron dzieła Cudiego. Złość i gniew można odczuć całym sobą, gdy do uszu przedostanie się „Judgmental C**t” . W tym przypadku artysta z Ohio skutecznie dał upust demonom siedzącym w jego wnętrzu.
Największym atutem, niejako ratującym album od bycia totalną kompromitacją, jest gościnny udział Beavisa i Buttheada , bohaterów animacji MTV o tym samym tytule. Nie można powstrzymać uśmiechu, gdy słyszy się legendarne „We gonna score Beavis, we gonna score”. Na wyróżnienie in plus zasługuje również „Fuchsia Butterflies” , który przejawia szczątkowe cechy wczesnej twórczości Cuddera.
Z trwogą obserwuję coraz gorsze efekty twórczości Kid Cudiego jako muzyka. Miejmy nadzieję, że kiedyś faktycznie usłyszymy dalszy ciąg przygód „Człowieka na Księżycu”. Jeśli mimo mojej „rekomendacji” postanowiliście Speedin’ Bullet 2 Heaven przesłuchać – miejcie w sobie wytrwałość i cierpliwość, by dotrzeć do końca albumu.
Największe rozczarowanie 2015 roku. Wydanie pudełkowe poleca się do treningu rzutów do śmietnika.