Z autorką „Hera, koka, hasz, LSD” spotkałyśmy się przy okazji recitalu we Wrocławiu. Był to bardzo kameralny występ, duet na głos i akordeon. Zaraz po nim usiadłyśmy, żeby porozmawiać. O tym, jak powstawała płyta „Córka” i o godzeniu muzyki z teatrem, a także o słuchaniu siebie, popularności i podróżach autostopem. W rozmowie dla KINKYOWL – Karolina Czarnecka.
KINKYOWL: To twój pierwszy taki koncert akustyczny. Bliższe są ci brzmienia elektroniczne czy, tak jak dzisiaj, dźwięki żywych instrumentów?
Karolina Czarnecka: To zależy. Teraz się trochę denerwowałam, bo miałam do tej pory parę koncertów klubowych i jestem bardziej przyzwyczajona do tych klubowych brzmień, ale tutaj było chyba dobrze. Było inaczej. Ale to jest fajne, bo ja cały czas chcę zmieniać klimaty, urozmaicać, żeby nie popaść w rutynę.
Nawiązując do sukcesu „Hera, koka, hasz, LSD”, zastanawiałam się, czy nadal tak silnie odczuwasz tego skutki, czy całe to zamieszanie już trochę zmalało?
To był chyba taki falowy skutek typu domino. Czuję to nadal, ale już to jest łagodniejsze. To już nie jest tsunami, tylko takie małe fale, które napływają na brzeg. Już to zaakceptowałam.
Zależy ci na popularności?
Zależy mi na tym, żeby robić dobre rzeczy i zgodne ze swoim wnętrzem. W momencie, kiedy to będę robić, a to będzie się podobać ludziom i osiągnie popularność, to wtedy się na to będę godzić. I wtedy odpowiem, że tak, chodzi mi o popularność, ale nie jest to moim priorytetem.
Czyli wiesz, czego chcesz?
Staram się to odkrywać. Chciałabym przełamywać pewne kanony czy stereotypy.
A jeśli chodzi o aktorstwo? Jakie rodzaje ról cię interesują?
Nie powiem ci, że chcę zagrać Julię albo Ofelię. Jestem otwarta na to, jaki scenariusz dostanę i jaką rolę mi przyjdzie zagrać. Im bardziej skrajna, tym lepsza.
Jest taka rola, której odegrania nie chciałabyś się podjąć? Granice, których wolałabyś nie przekraczać?
Nie mam żadnych blokad, nie mam żadnych granic. Ale wydaje mi się, że to jest sytuacja, której rozpatrywać czysto hipotetycznie się nie da. Jeżeli zaistnieje sytuacja, że będę musiała się rozebrać czy zrobić coś kontrowersyjnego lub wymagającego przekroczenia pewnych granic, to wtedy się nad tym zastanowię, czy jest sens. Jeśli będę czuła w danej chwili, że jest, to tak, zrobię to.
Co dała ci wiedza zdobyta na Wydziale Sztuki Lalkarskiej?
Wiedza jak wiedza, ale wiele pokory się tam nauczyłam. W Białymstoku dużo jest jednak takiego myślenia o sztuce, jakkolwiek by to patetycznie nie brzmiało. Tam tworzymy sztukę bardziej undergroundowo i jesteśmy pokorni względem niej, czego na przykład w Warszawie nie ma.
Tam stawia się bardziej na komercję?
Tak i właśnie, kiedy przyjechałam do Warszawy, to wszystko mi się tak ułożyło w całość. W Warszawie – komercja, indywidualność, hajs się liczy, a z Białegostoku znam tę zupełnie inną stronę pojmowania sztuki.
Obok aktorstwa jest też u ciebie cały czas obecna muzyka. „Córkę” nagrałaś na fali tych wydarzeń po Przeglądzie Piosenki Aktorskiej?
Tak, raczej wcześniej bym nie pomyślała o tym. To było tak, że zaczęłam się tym zajmować razem z Przemkiem Wojciechowskim, z którym jakoś tak się wspólnie odnaleźliśmy w tym wszechświecie i który akompaniował mi na konkursie piosenek Agnieszki Osieckiej. Tam się poznaliśmy. Pomyślałam wtedy, że to będzie takie moje hobby obok Akademii Teatralnej, że pojadę potem może na PPA. I pojechałam.
Jak byś opisała tę płytę? Jaka ona jest według ciebie?
Nie wiedząc nic o świecie muzycznym od kuchni, zostałam trochę w niego wrzucona. Więc to, co mogę powiedzieć o tej płycie to to, że jest ona bardzo intuicyjna i bardzo moja. Nie zmieniłabym w niej zbyt wiele, bo była taka na tamten moment, jaka miała być. Wiedziałam też, że nie przebije boomu „Hery, koki…”, ale jest moja, jest epką, jest moją pierwszą córką.
Można więc powiedzieć, że nie było wyraźnego konceptu wcześniej, wszystko było intuicyjne?
Nie, koncept był. Cały koncept powstał na bazie tekstu. Ja wymyśliłam całą historię, potem pracowaliśmy wspólnie z Michałem Walczakiem, który pomógł mi dramaturgicznie i tekstowo ułożyć tę historię. Intuicyjnie szłam za głosem serca, za muzyką. Do każdego utworu kto inny napisał muzykę, bo chciałam, żeby ta muzyka zmieniała się względem tego, co przeżywa Tina i w jakim momencie życia się znajduje. I to było intuicyjne. Pamiętałam brzmienia zespołów, które znałam i dlatego poprosiłam L.U.C.A, żeby ze mną współpracował, bo wiedziałam, że jego koloryt, jego barwa i osobowość potrzebne są „Córce”.
Historia Tiny zawiera też elementy twojej historii?
Tak, na pewno. Nie 1:1, bo nie odważyłam się tak siebie 1:1 przekazać, tak jak na przykład Maria Peszek na swojej najnowszej płycie. Ale myślę, że może też dojrzeję do tego, że będę mogła w sposób bardzo świadomy i wprost, i z wielką odwagą przekazywać swoje odczucia czy przemyślenia na płycie, żeby potem to dawać ludziom. Myślę też, że dobrze się stało, że ta epka nie jest tak osobista i wiernie oddająca mnie. Nie żałuję tego.
Myślisz o następnych płytach?
Myślę, myślę.
Czyli nie skończy się na „Córce”?
Kurczę, chyba nie.
A piszesz też sama teksty?
Piszę, ale nie mam odwagi ich publikować.
Był ktoś lub coś, co cię szczególnie zainspirowało podczas tworzenia tego albumu?
Nie, tylko moje wnętrze. Wiesz, w momencie, kiedy po tej „Herze, koce…” zostałam tak wieloma bodźcami zaatakowana i wieloma opiniami, podpowiedziami i sugestiami, to stwierdziłam, że muszę odłączyć się od tego i skupić nad tym, co jest we mnie.
Wydawało mi się wcześniej, że aktorstwo stawiasz raczej na pierwszym miejscu, a muzyka jest trochę z boku.
To się zaczyna przeplatać. Nie chcę z niczego rezygnować.
Twoje występy odbieram jako swego rodzaju spektakle muzyczne. Taka jest twoja wizja, żeby połączyć muzykę z zapleczem aktorskim?
Tak, bardzo bym chciała. Tym bardziej, że na świecie te rzeczy się pojawiają i bardzo często tak jest, że te performance muzyczne są jednocześnie steatralizowane. W Polsce trochę tego brakuje.
Mieszkałaś w Białymstoku, teraz w Warszawie, coraz częściej pojawiasz się też we Wrocławiu. Gdzie czujesz, że jest twoje miejsce?
Nie wiem jeszcze tego. Nie mam stałego miejsca.
A nie tęsknisz za Białymstokiem?
Nie. Nie mam nic do Białegostoku, jestem wręcz mu wdzięczna. Kocham dzikość Podlasia, uwielbiam naturę i tę atmosferę, ale nie mam ochoty tam mieszkać.
Słyszałam, że pojechałaś stopem do Francji. Dlaczego akurat Francja?
To wszystko powstało z nudów. Siedziałam z siostrą i z dwiema koleżankami w Białymstoku, i razem postanowiłyśmy, że trzeba gdzieś wyjechać. Dopadł nas dół i stwierdziłyśmy, że musimy mieć cel. Dobra. To zamoczmy stopy w Morzu Śródziemnym. Dobra. To na stopa. I pojechałyśmy, to było bardzo spontaniczne.
Nie bałaś się?
Czasami się bałam, ale to jest wyzwalające. Teraz też myślę, żeby gdzieś pojechać na stopa, bo to bardzo otwiera. To nie jest siedzenie w hotelu, kiedy jesteś zdana tylko na siebie, tylko musisz jeszcze rozmawiać z ludźmi, poznawać ich. Często są to bardzo wartościowe spotkania.
Czyli jesteś typem ryzykantki?
Raczej tak. Chociaż w tym formularzu na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej była rubryka, w której trzeba było opisać swój charakter i ja napisałam, że skrajny. I tak też myślę, że właściwie jestem ryzykantką, ale jestem też bardzo bojaźliwa. Ale to zależy w jakich sferach. Jeżeli chodzi o podróże czy decyzje, to jestem bardzo ryzykowna i taka nieroztropna wręcz.
Czego się boisz?
Wielu rzeczy.
Zauważyłam podczas koncertu, że patrzysz ludziom głęboko w oczy, dosyć przenikliwie.
Na scenie jest taki niesamowity moment, kiedy wytwarza się jakaś energia. Nie mam z tyłu głowy: „Patrz im w oczy”, to jest bardziej naturalne. Nie kontroluję tego. Nie chcę tego kontrolować.
Mówisz w wywiadach, że twoim życiowym celem jest po prostu bycie szczęśliwą. Co potrzebne jest ci do szczęścia?
Odrzucenie strachów, poczucie tu i teraz.