KINKYOWL » Opinie Mon, 05 Oct 2015 13:43:20 +0000 pl-PL hourly 1 http://wordpress.org/?v=4.3.1 Back&Forth #10: Neutral Milk Hotel – In the Aeroplane Over the Sea /backforth-10-neutral-milk-hotel-in-the-aeroplane-over-the-sea-2/ /backforth-10-neutral-milk-hotel-in-the-aeroplane-over-the-sea-2/#comments Sun, 12 Jul 2015 13:22:38 +0000 /?p=4299 To już dziesiąta odsłona serii nazwanej Back&Forth, więc uznałem, że tym razem wezmę na tapetę coś specjalnego. Album, o którym będzie mowa, pojawił się w moim życiu przez dziurę w racjonalnym myśleniu, którą bez skrupułów wykorzystał. Po prostu przez nią wszedł i uwił sobie w mojej podświadomości całkiem przytulne gniazdo. To prawda, że moja symbioza z tym stworzeniem nie rozpoczęła się od razu, gdyż jakiś czas chciałem nawet wykurzyć go z moich włości. Okazało się jednak, że potrafimy współgrać, a przy bliższym poznaniu, dzieło to zyskało dla mnie wymiar wręcz niezbędny do funkcjonowania. Uznajmy więc, że będzie to odcinek o czymś mi bardzo bliskim, jednak omawianym z szerszej perspektywy, ujawniającej nie tylko naturę tej konkretnej muzyki, ale również społeczeństwa, do którego dociera. Inna sprawa, dlaczego w ogóle dociera, i z jakim skutkiem..


Relacja między statusem pomyleńca i wizjonera, patrząc na to jako na ocenę twórczego potencjału (czegoś przyrodzonego), jest niezwykle subtelna, zależna nie tylko od nastroju rzeszy zmanierowanych krytyków, ale również od całokształtu realiów życia, współczesnych i następujących dla podmiotu tworzącego. Czy oznacza to w takim razie, że wejście do jednej z tych dwóch skrajnych szufladek jest przypadkowe? Jeżeli za ‚przypadkowe’ przyjmiemy ‚niezależne od twórcy’ – to tak. Jeff Mangum bez wątpienia trafił na wyjątkowe czasy, tworząc w nich muzykę szalenie niebezpieczną. Kiedy indziej jego dzieła mogłyby być albo znienawidzone, pominięte, lub po prostu niestosowne. Jak się okazało, wyszło inaczej, a przynajmniej tylko po części.

Czarna plama

Drugi album stworzony pod szyldem projektu Neutral Milk Hotel, zatytułowany In The Aeroplane Over The Sea, ukazał się w roku 1998, dwa lata po debiutanckim longplayu, On Avery Island, i cztery lata po pierwszym EP, czyli Everything Is. Zespół zdążył więc wyrobić już sobie minimum własnego stylu, który stał się bazą do budowania kolejnego wydawnictwa, bardziej cywilizowanego, choć niezapominającego o duchu wolnej idei i alternatywnym zacięciu. Użycie słowa ‚retro’ niezwykle skrzywdziłoby cały zamysł, który stoi za niewinną okładką i pastelową kolorystyką. Marka była poniekąd wyrobiona: muzycy zrzeszeni w nieprzewidywalnym, ale kreatywnym kolektywie Elephant 6, nagrywają drugi album, oparty na eksperymentach z lo – fi i folkiem. Czas jego pojawienia się na rynku to niezwykle bogaty okres twórczy, pełen różnorodności i poszukiwań, których większość rozbijała się jednak o tę samą górę lodową. Wszyscy byli dumni z braku przynależności kulturowej, bojkotując zarówno mitologizowaną przeszłość, jak również niepewną przyszłość. Wszystko działo się ‚tu i teraz’, w dekadenckim wręcz stylu. Tak rosła wielka ziemia niczyja, która w końcu musiała zostać albo zdobyta, albo podzielona. Ludzie, którzy wtedy kręcili się gdzieś przy granicy tych pustkowi, potem nadali im sens, kolonizując i nazywając pewne rzeczy po swojemu. Pamiętali oni o starych czasach, patrząc z zadartą głową w przyszłość. Jeżeli więc termin ‚indie’ to bagatelizowanie muzyki popularnej, w takim razie The Rolling Stones nie powinni byli zabierać się za bluesa.

Jednym z tych małych Napoleonów, a raczej Kolumbem ówczesnego rynku muzycznego, bezsprzecznie stał się pan Mangum. Kwestia wielości inspiracji znajdujących się na In The Aeroplane to temat całkowicie podstawowy, świadczący jedynie o znajomości narzędzi do tworzenia spektakularnych rzeczy. Obawiam się jednak, że przeznaczenie tego albumu miało sprawić, że byłby on rewelacyjny wyłącznie w głowach jego twórców. Podczas sesji nagraniowych do płyty, Mangum nie mógł sobie bowiem zdawać sprawy, jak wiele zmienia się w muzyce. Nikt nie mógł przewidzieć, że takie nagłe zagęszczenie granic gatunkowych sprawi, że zleją się one w jedną czarną plamę. Na tej plamie właśnie do dziś stoją pomniki wielu dzieł, między innymi właśnie drugiego dziecka Jeff’a i spółki.

Komu śpiewać? Komu słuchać?

Społeczeństwo przełomu XX i XXI wieku to grunt niezwykle przyjazny dla treści tak otwartych jak In The Aeroplane. Lubimy dopowiadać pewnie kwestie, wypełniać pustą (może celowo niezapełnioną) przestrzeń, a tej na danym albumie nie brakuje. Warstwa tekstowa w wielu słuchaczach wzbudza mieszane emocje. Nie znając kuluarów i fanowskich hipotez, można teoretycznie zabłądzić między kolejnymi, rzewnymi zwrotkami piosenek. Rzekomym tematem przewodnim miała być historia Anny Frank, znanej jako autorka wzruszającego pamiętnika pochodzącego z II WŚ. Jest to najbardziej prawdopodobny z powodów do klejenia ze sobą całości, jednak na tyle nieugruntowany, że nie wpływa on aż tak na społeczny odbiór.

Mam wrażenie, że czasy, w których doceniano rzetelny i dobrze poprowadzony koncept, już dawno minęły – dlatego tak niekonsekwentne nawiązanie do wyżej wymienionej postaci jest dla płyty wręcz zbawienne, dając ludziom miejsce na swoje interpretacje. Nie wiem na ile to kwestia lenistwa względem rozgryzania konwencji, a na ile krok naprzód w interaktywnym odbieraniu zamysłu. Nawet genialnie pociągnięty pomysł na album, współcześnie powinien być zdatny do powykręcania, ugniecenia i dopasowania. Twarde jak skała argumenty i bezpośrednie intencje kończyły się powoli w muzyce popularnej, wraz z przemijaniem fenomenu The Wall. Na to miejsce wkroczyła plastelinowa retoryka, która wcale nie jest gorsza, może jedynie obdarzona (obarczona?) większą ufnością do odbiorcy.

Czysta alchemia

Siłą omawianego wydawnictwa, oprócz sprej przestrzeni dla słuchacza, jest mistrzowski synkretyzm, jakby rodem z literatury nazywanej dziś klasyczną. To on nadaje główny sens jakiemukolwiek odbiorowi. Na samym wierzchu, jakby z lukru, wyłania się ku nam postać barda. Taaak, tego nam trzeba, kogoś mistycznego, kto otworzy nam oczy – skromnego gościa z brodą ( gęsty zarost pojawił się u niego dopiero po czasie), który wypruje dla nas swoje flaki. Mangum, jak napompowany, stoi samotnie przed mikrofonem, wygrywając na swojej gitarze dość proste melodie, śpiewając przy tym, z przejęciem, słowa trudne, a zarazem prawdziwe. Głos drży od emocji, a oczy nie odklejają się od widowni. Zaraz pod pierwszą warstwą wybucha mnogość pomysłów, których połączenie w niekontrolowanych warunkach groziłoby srogim wybuchem: poczynając od szeroko pojętego folku ( zarówno w rozumieniu amerykańskim, jak i północnoeuropejskim), poprzez niedbałe lo – fi, psychodelę, punk, a kończąc na gunge’u. Gdzieniegdzie natkniemy się również na zatopione w tym wszystkim ciepłe dźwięki instrumentów dętych, organów, snującego się akordeonu oraz muzycznej piły Julian’a Koster’a, łącznie nadających całości nutę tradycjonalizmu, a finalnie odświeżających. Wbrew pozorom to nie jest recykling.

Dzisiaj to standard. Wyniki sprzedaży drugiego longplaya NMH wskazują, że to jeden z częściej kupowanych albumów wśród niezależnych wydawnictw końca lat 90-tych Jest wymieniany jest w większości ‚topów’ muzyki indie według najbardziej liczących się czasopism i portali. Tak więc, jako zjawisko społeczne nie jest już dzisiaj niczym zaskakującym, a jedynie zapisaną kartą historii. Mnie osobiście to nie zadowala. Chciałbym, żeby album ten był kasowany z masowej pamięci mniej więcej co roku, żeby można było na zawsze żyć tylko w jego utopijnej, kolażowej stylistyce.

Dajmy spokój słownictwu

Po lekturze powyższych akapitów (idąc moim tropem), w niejednej głowie może krystalizować się niedorzecznie oczywiste stwierdzenie, że za każdym osądem na temat geniuszu stoi kondycja środowiska odbiorców. Owszem, tak proste mogło to być jakiś czas temu, kiedy opinia mediów i ogółu społeczeństwa była czymś miarodajnym. W przypadku tak skrajnych słów jak ‚geniusz’ i ‚wariat’,to dzisiejszy twórca jest osobą, która ma najmniejszy wpływ na swój status. Czas pędzącego rozwoju mediów masowych i nieudolnego kopiowania informacji, sprawia, że ‚fama’ jest najprostszym sposobem, by beztalencie zostało czyimś guru, a jednostka wybitna sczezła na scenie w klubokawiarni. Ta śmiertelna kula, w wypadku Jeffa Manguma, po prostu chybiła. Wszystko dlatego, że jest on tytułowym Chłopcem o Dwóch Głowach, z których jedna (skrzypiącym głosem) wypowiada się nieskładnie, chaotycznie, a może nawet losowo – natomiast druga kleci zdania piękne i niosące ze sobą światłą historię. Ja rozumiem każdą z nich, tworząc tym samym swój obraz Mekki pokolenia indie.

]]>
/backforth-10-neutral-milk-hotel-in-the-aeroplane-over-the-sea-2/feed/ 0
Rewolucja turkusowego kwadracika. Felieton Agaty Omelańskiej /rewolucja-turkusowego-kwadracika-felieton-agaty-omelanskiej/ /rewolucja-turkusowego-kwadracika-felieton-agaty-omelanskiej/#comments Fri, 19 Jun 2015 13:40:36 +0000 /?p=3918 Końcem marca muzyczne social media były świadkiem dość osobliwego wydarzenia – wieszczono rewolucję i upadek Spotify, a inicjatywę poparły takie sławy jak Madonna, Chris Martin, Jack White, Daft Punk czy Kanye West. Zaczęła się kampania najnowszego biznesu Jaya Z: należący do znanego rapera serwis Tidal miał zatrząść branżą muzyczną i na dobre zmienić oblicze streamingu. Z zaciekawieniem obserwowałam co rusz zmieniające się na turkusowy kwadracik zdjęcia profilowe wielu artystów i zaczęłam się zastanawiać: będzie rewolucja? Czy Tidal naprawdę jest tak dobry, jak go zachwala właściciel, i czym różni się od innych serwisów streamingowych? A wreszcie: za co płacimy to 20 dolarów miesięcznie?

Zacznijmy od wyjaśnienia sobie, czym jest ten cały Tidal. To serwis streamingowy, który oferuje muzykę i teledyski w bezstratnej kompresji dźwięku. Powstał w 2014 roku jako własność szwedzko-norweskiej spółki Aspiro, którą rok później wykupił Jay Z. Była ona właścicielem m.in. serwisu WiMP, który automatycznie stał się własnością rapera. Bazując na subskrypcji, Tidal oferuje swoim użytkownikom dostęp do ponad 25 milionów utworów oraz 75 000 wideoklipów (oczywiście, jedynie tych artystów, którzy związani są z trzema największymi wytwórniami na świecie: Universal, Sony i Warner). Platforma dostępna jest w ponad 31 krajach, w tym również w Polsce, więc można śmiało wypróbować propozycję Jaya Z.

Wielkie słowa, ważne nazwiska

Patrząc wstecz, każdy ważny ruch w historii zaczynał się od niewielkiej grupy, która miała określoną wizję – wizję, by zmienić status quo. Naszą wizję zaczynamy realizować dzięki pierwszemu krokowi. Pierwszy krok rozpoczyna się dziś, dzięki platformie Tidal.

Oto fragment deklaracji, którą podpisały liczne gwiazdy muzyki, w tym Madonna, Calvin Harris, deadmau5, Nicki Minaj, Kanye West, Beyonce czy Rihanna. 30 marca 2015 zebrani na wielkiej konferencji dziennikarze i przedstawiciele branży byli świadkami narodzin nowej, niezmiernie ważnej inicjatywy, która zmieni na dobre „obecny porządek”. Artystom oddać ich utwory (i pieniądze z nich płynące!), słuchaczom zaś zagwarantować muzykę w doskonałej jakości, zupełnie jak na płycie. Bogu oddajcie to, co boskie, a Cezarowi to, co należy do Cezara.

Oczywiście portal Buzzfeed zdążył już solidnie obśmiać Jaya i jego pomysł, opisując kampanię promocyjną jako „nieprawdopodobnie wysokie stężenie przechwałek”. Przyznać trzeba, że amerykański serwis rozrywkowy miał trochę racji, bowiem deklaracja Tidal pełna jest górnolotnych, natchnionych wizji zmieniania branży muzycznej. Abstrahując od faktu, że słowa „zmienić odwieczny status quo” bardzo zalatują illuminackim „zburzeniem obecnego porządku świata”. Kto oglądał słynnych Illuminatów w przemyśle muzycznym doskonale wie, o czym mówię – i mam spore przypuszczenia, iż taki, a nie inny tekst deklaracji to nie przypadek.

Zanim jeszcze „Avengers branży muzycznej” zebrali się na konferencji, po sieci na dobre hulał już hashtag #TidalForAll, a w ramach poparcia wielu artystów zmieniło swoje zdjęcia profilowe na turkusowy kwadracik. Pytanie, czy oprócz szlachetnych intencji i dbania o dobro (oraz portfele) muzyków, Tidal rzeczywiście mógłby aż tak zrewolucjonizować branżę?

Spotify killer

Innowacji w sumie niewiele. Design aplikacji bardzo przypomina ten znany ze Spotify: jest szaro-czarno, metalicznie, trochę bardziej elegancko; różni się jedynie wyglądem playerków i nieco słabą wyszukiwarką. Na platformie znajdziemy wiele artykułów związanych z wydarzeniami w muzyce czy playlist, jednak ich wczytanie zajmuje trochę czasu – nawet przy dość szybkim łączu internetowym zdarza się, że wyskakuje ikonka ładowania. Jednak jakość oferowanej muzyki rzeczywiście robi wrażenie: porównując znów ze Spotify, który standardowo oferuje 96 kb/s, Tidal może pochwalić się transmisją aż 1141 kb/s. Bardzo porządny FLAC, ale nie udało mi się dotrzeć do informacji, ile może ważyć pojedynczy utwór lub teledysk.

Dźwięk w jakości HD, doskonały odbiór muzyki, a wszystko to za 20 dolarów / funtów miesięcznie. Brzmi wspaniale, ale cóż takiego niezwykłego znajduje się w Tidal? I czy w dobie wszechobecnego streamingu kolejny serwis tego typu cokolwiek znaczy? Przede wszystkim należy podkreślić, że istotnie zmienił się sposób konsumowania muzyki: przestaliśmy kupować płyty, słuchamy playlistowo, a nie albumowo. Jednak w kwestii darmowego dostępu do utworów nawet samo środowisko muzyków ma różne opinie.

Streaming to coś dobrego. By notowania list przebojów były wiarygodne, powinny również uwzględniać sposób, w jaki „konsumuje się” muzykę, a zatem i streaming. Popularność tego typu serwisów jest jak najbardziej pozytywna: za ich pomocą niezależni muzycy zdobyli całe rzesze fanów w zasadzie zerowym kosztem promocji,

mówi Dan Smith z formacji Bastille. Z drugiej strony pojawiły się zarzuty, że streaming to psucie rynku, śmierć dla płyt i rychły upadek branży muzycznej. Przeciętny słuchacz nie jest w stanie wychwycić różnicy między użytymi w trakcie nagrywania mikrofonami – a szczerze mówiąc, jest mu całkowicie obojętne – i jeśli może sobie posłuchać za darmo najnowszej płyty Madonny, to czemu nie? Temu właśnie miał stawić czoła Tidal: zapowiadał, że całkowity koszt z subskrypcji będzie wędrował do kieszeni muzyków. Dla odróżnienia, Spotify płaci artystom od 0,6 do 0,85 centa za odsłuchanie piosenki. Nie ma co ukrywać: kokosów nie ma.

Oczekiwania vs. rzeczywistość

Żeby było jasne: również jestem za tym, by artyści byli pełnoprawnymi właścicielami swojej muzyki i otrzymywali należne im wynagrodzenie. Co prawda nie kupuję już aż tylu płyt, co kiedyś, a ze Spotify korzystam codziennie, ale dla mnie to znak czasów. Zdarza się, że dziennikarze muzyczni nie dostają nawet płyt: owszem, do recenzji otrzymują materiał od wytwórni, ale jest to najczęściej jedynie odsłuch w streamie. Można się burzyć, ale to coraz częściej obecna praktyka w branży.

Doceniam szlachetne zamiary Jaya Z i jego chęć zmiany przemysłu muzycznego. Piractwo trzeba zwalczać, a trzymanie w rękach dopiero co kupionej płyty jest uczuciem nieporównywalnym do niczego innego na tym świecie. Za najrozsądniejszy uważam streamingowy kompromis: płacę więcej, ale mam wcześniej album ulubionego artysty w HD.

Niestety, sam Tidal nie zbiera zbyt dobrych opinii wśród jego użytkowników. Gorąco zrobiło się zwłaszcza po ostatnim niewypale z najnowszym teledyskiem Madonny – dostępny jedynie na platformie klip do Bitch I’m Madonna w pewnym momencie… się zacinał. Całe HD diabli wzięli. Krytyka była tak silna, że Tidal wypadł z zestawienia 20 najpopularniejszych appek na iPhone’a w USA, podczas gdy konkurenci, Spotify i Pandora pięły się coraz wyżej.

Również i muzycy nie zostawiają na serwisie suchej nitki. Lily Allen na swoim Twitterze napisała wprost, że jest za drogi w porównaniu do konkurencyjnych , a poza tym oferuje jedynie albumy najpopularniejszych obecnie artystów. Marina Diamandis, wokalistka Marina and the Diamonds przyznała, że Tidal przypomina korporację rekinów biznesu. Przecież artyści zrzeszeni na platformie już i tak są wystarczająco bogaci. Powinni skupić się na wspieraniu muzyków i z tego uczynić myśl przewodnią serwisu; na uwagę znacznie bardziej zasługują mniej znane zespoły. Jak zwykle ostry (i gotowy do uszczypliwych uwag) Noel Gallagher trafił w samo sedno: Czy oni naprawdę myślą, że są pieprzonymi Avengersami? I myślą, że naprawdę uratują ten pieprzony świat?!

Cóż, żeby ratować świat, trzeba mieć na to pomysł, środki i niezwykle sprawnie działający modus operandi. Najwidoczniej pieniądze Jaya Z i znane nazwiska to nie wszystko, a sądząc po potknięciach wizerunkowych, Tidal długo będzie jeszcze walczył o swoją pozycję w branży. Rewolucja turkusowego kwadracika trochę nie wypaliła i, jak do tej pory, celów nie osiągnęła.

]]>
/rewolucja-turkusowego-kwadracika-felieton-agaty-omelanskiej/feed/ 0
Nie gryź ręki, co jeść daje. Felieton Agaty Omelańskiej /nie-gryz-reki-co-jesc-daje-felieton-agaty-omelanskiej/ /nie-gryz-reki-co-jesc-daje-felieton-agaty-omelanskiej/#comments Wed, 10 Jun 2015 09:55:07 +0000 /?p=3664 Niezbyt dobrą passą może pochwalić się ostatnio Marijus Adomaitis, znany lepiej jako Ten Walls. W zeszłym tygodniu falę oburzenia wywołał opublikowany na jego Facebooku bardzo kontrowersyjny wpis – litewski producent i dj ostro wypowiedział się na temat środowisk homoseksualnych. Nie poprzestał jedynie na krytyce: społeczność LGBT nazwał „ludźmi odmiennej rasy” i porównał ją z pedofilią.

Produkowałem kiedyś muzykę dla jednego litewskiego artysty. Próbował wyprać mi mózg, twierdząc, że nie muszę być taki konserwatywny i nietolerancyjny w stosunki do „nich”. Kiedy jednak zapytałem go „Co byś zrobił, gdybyś zdał sobie sprawę, że Twój 16-letni syn uprawia seks analny ze swoim chłopakiem?”, nie odpowiedział.

Dobre lata 90-te. Tacy ludzie, innej rasy, byliby naprostowani.

Podczas jednego z moich pierwszych występów w Irlandii, w drodze do hotelu zobaczyłem kościół z ogrodzeniem przyozdobionym dziecięcymi bucikami. Oczywiście zastanawiałem się, o co chodzi. Ksiądz masowo gwałcił małe dzieci, a kłamstwo przez wiele lat było ukrywane. Niestety, ludzie innej rasy będą dalej to robić; wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nic z tym nie robi.

Co ten Ten Walls?

Moją reakcją na post Ten Wallsa był opad kopary do samej ziemi – i, jak słusznie przypuszczałam, był niezwykle bolesnym strzałem w stopę. Ukazał się zupełnie bez kontekstu czy odniesień do jakiegoś konkretnego wydarzenia związanego z homoseksualizmem; podejrzewam, że Adomaitisa solidnie poniosło i stąd tak agresywna reakcja. Nie wiadomo, co było przyczyną postu o takiej treści, lecz żadne, nawet bardzo emocjonalne powody jej nie usprawiedliwiają.

Nie dziwi również fakt, że w branży zawrzało, a na Ten Wallsa wylany został kubeł pomyj. Oburzeni fani wytykają Litwinowi, iż zapomniał o korzeniach granej przez siebie muzyki i jawnie bojkotują jego produkcje. Nie szczędzą przy tym bardzo ostrych słów: idiota, homofobiczny dureń, ignorant z ciemnogrodu. popełnił karierowe samobójstwo. Złośliwi użytkownicy Last.fm zmienili nawet profilowe zdjęcie Adomaitisa i w jego miejsce wkleili tęczową flagę, symbol środowisk LGBT.

Silnie zareagowali również dj’e z branży, a festiwale Creamfields, Pitch i Sonar momentalnie usunęły go ze swoich line up’ów. Berlin Festival, na którym muzyk grał niespełna 2 tygodnie temu, umieścił na Facebooku wpis o wolnej od jakichkolwiek uprzedzeń postawie organizatorów festiwalu. Mało tego, wytwórnia Phonica Records odmówiła wydawania najnowszych nagrań Adomaitisa. Zbrodnia i kara? Raczej poważna wizerunkowa wtopa oraz jej bolesne konsekwencje.

O co tyle hałasu?

Wyjaśnić trzeba sobie jedną, bardzo ważną kwestię: mocno zakorzeniona w środowisku homoseksualistów muzyka klubowa od zawsze była wolna od uprzedzeń. W subkulturze rave płeć, rasa, kultura czy orientacja seksualna nie grają roli; „inność” traktowana jest właśnie jako normalność. Nieodłącznym elementem sceny elektronicznej było i jest środowisko LGBT, a podważając pierwszą i najważniejszą zasadę, hasło PLUR (Peace, Love, Unity, Respect), Ten Walls poważnie się im naraził.

Można stanąć w obronie świętej wolności słowa i tego, jak można oceniać producenta na podstawie poglądów – i to jeszcze w branży, w której słowa nie mają tak wielkiego znaczenia. Ja spoglądam na case Ten Wallsa również z PR-owej perspektywy… i łapię się za głowę. Facebook i inne kanały social media absolutnie nie są miejscem do wyżywania swoich frustracji. Niepokoi również fakt, iż wielu młodych, utalentowanych artystów za metodę promocji wybiera obrażanie innych. Zanim Azealia Banks wydała pierwszą płytę, każdy znał jej nazwisko i wiedział, że ta amerykańska raperka „nienawidzi białych, grubych Amerykanów”, a rząd USA to „jedno wielkie bagno”. Jestem zdania, iż talent broni się sam i nie ma potrzeby sięgania po tak niskie zagrywki, jak ubliżanie innym. W przypadku Ten Wallsa jego post uderza podwójnie, bo bardzo cenię jego styl i brzmienie. Dlaczego tak dobry muzyk krytykuje środowisko, które jest nieodłącznie związane z kulturą klubową? Nie gryzie się ręki, która jeść daje.

Jakiejkolwiek dziedziny artystycznej by się nie wybrało, są granice, których się nie przekracza. Tym bardziej, iż muzyk to osoba publiczna i może kreować wśród grona swoich odbiorców określone postawy. Nikogo nie trzeba przekonywać, że jego odpowiedzialność za słowa jest znacznie większa, niż przeciętnego człowieka. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę – trzeba zdawać sobie sprawę z konsekwencji wypowiedzianych słów, a Ten Walls ewidentnie przekroczył granicę. Nie dobrego smaku, nawet nie politycznej poprawności – niejako zanegował wartości środowiska muzyki elektronicznej. Z drugiej jednak strony ta sprawa wywołała ogromne zainteresowanie, a o Litwinie zrobiło się naprawdę głośno. Wystarczy zerknąć na skok zainteresowania jego osobą w social media (Facebookowy profil osiągnął najwyższy jak do tej pory wskaźnik popularności od wiosny 2014, kiedy to wydany został singiel Walking With Elephants). Pytanie tylko, czy taką popularność miał na myśli Ten Walls.

Zażegnać kryzys

Niemniej jednak Adomaitis poszedł po rozum do głowy, skandaliczny wpis usunął i wystosował oświadczenie, w którym przeprosił fanów za „post, który był nie do przyjęcia”. Zapowiedział również, że jak na razie powstrzyma się od występów na żywo i skupi się na nagrywaniu. Przewrotnie zastanawiam się jednak, czy Ten Walls będzie miał do czego wracać, bo taką „bombą” zraził do siebie bardzo wielu.

Z drugiej strony można przyjrzeć się sprawie sprzed kilku tygodni, kiedy to za swoje poglądy polityczne z line up’u Life Festival Oświęcim został usunięty Goran Bregović. Kontrowersyjne wypowiedzi muzyka na temat koncertu na Krymie stały w sprzeczności z ideami festiwalu i dlatego też organizator odwołał jego występ. Jednak tak, jak Bregović nie jest politykiem, tak samo Ten Walls nie jest odpowiednią osobą do krytykowania środowisk homoseksualnych. Tym bardziej, iż tą jedną wypowiedzią prawdopodobnie wbił sobie gwóźdź do muzycznej trumny.

]]>
/nie-gryz-reki-co-jesc-daje-felieton-agaty-omelanskiej/feed/ 0
Back&Forth #9: Woody Allen and His New Orleans Jazz Band – Wild Man Blues /backforth-9-woody-allen-and-his-new-orleans-jazz-band-wild-man-blues/ /backforth-9-woody-allen-and-his-new-orleans-jazz-band-wild-man-blues/#comments Fri, 05 Jun 2015 08:18:39 +0000 /?p=3480 Od ostatniego odcinka B&F nie minęło chyba aż tak dużo czasu, hmm? Jeżeli jednak przerwa ta wydała się Wam zbyt długa, to postaram się to wynagrodzić – zaczynając od tego, najnowszego odcinka. Będzie on jednak, tak jak i wszystkie kolejne, różnił się od reszty już opublikowanych. Uznałem bowiem, że warto zmienić nieco strukturę tej serii, skupiając się mniej na każdym utworze z osobna, a bardziej na historii, przesłaniu i znaczeniu całych albumów, ocenianych moim okiem. Kilka utworów postaram się przywołać na końcu tekstu, jako przykłady i zachętę do kontaktu z danym longplayem. W kwestii kurtuazyjno – organizacyjnej, to wszystko. Zapraszam zatem do lektury.


Każdy z nas ma jeden bądź kilka albumów, które łączy z pewną wyjątkową sytuacją lub nastrojem, nadając im specjalną, emocjonalnie i sentymentalnie nacechowaną rangę względem innych, być może okupujących tę samą półkę w szafce. Z drugiej strony, popatrzmy ile jest wydawnictw wszechstronnych, klimatycznie porozrzucanych, skupiających się tak naprawdę na wszystkim i na niczym. One też mogą się podobać, jeżeli tylko pusta rozrywka jest u kogoś w cenie. Ja, przy doborze muzyki, używam dziwnie automatycznego filtru treści, który pozwala mi wyodrębniać w muzyce to, co potencjalnie ma szansę wnieść coś nowego, zarówno do skromnego kaganka mojej wiedzy, jak i do potrzeb emocjonalnych. Na szczęście, ten mój wewnętrzny system, być może wyglądający teraz jak komputer pokładowy, nie przypomina jeszcze HAL’a 9000 z Odysei Kosmicznej 2001 – pozwala mi więc na świadome i dogłębne poznawanie dzieł, które na pierwszy rzut oka mogą być od razu zakwalifikowane jako odpady.

Jedną z płyt, robiących nienajlepsze pierwsze wrażenie, jest dla mnie Wild Man Blues, wydany w roku 1998 przez New Orleans Jazz Band, z pierwszoplanowym udziałem Woody’ego Allen’a. Po pierwsze, mamy do czynienia z muzyką sygnowaną przez gwiazdę kina, reżysera i komika (wszystko w jednym). Świadczy to o łatwym, ale skutecznym marketingu tego krążka, a także o dużej możliwości przekłamania jego jakości przez opinię publiczną. Wszystko potęguje fakt, że osoba Allen’a jest bardzo rozpoznawalna, budząca sympatię, a w niektórych kręgach wręcz legendarna. Po drugie, gra na klarnecie jest dla reżysera jedynie hobby, które, owszem, propaguje bardzo mocno, ale nigdy nie nadkłada go ponad sztukę filmową. Może to być także element image’u… No i po trzecie, żaden z wykonywanych utworów nie został napisany przez samego gwiazdora. Większość z nich została skomponowana między rokiem 1920 a 1940 przez amerykańskich blues i jazz – manów (m.in. przez Louisa Armstrong’a, Kinga Olivier’a oraz Leroya Carr’a). Zmontowany z nich album, sygnowany przez uznanego reżysera, posłużył jako soundtrack do filmu dokumentalnego o tym samym tytule, który przedstawia kolejne występy na europejskiej trasie koncertowej Allen’a wraz z zespołem. Trzeba przyznać, że wykorzystana muzyka świetnie poradziłaby sobie w większości kinowych dzieł Amerykanina…

Wielopłaszczyznowa historia powstania tego krążka, owszem, może wprowadzić drobny zamęt jeżeli chodzi o jego powierzchowny odbiór, pewne niuanse mogą opowiadać się przeciwko próbie jakiegokolwiek kontaktu z tym wydawnictwem. W tym momencie warto wstrzymać konie i nie pozwolić wspomnianemu ‚komputerowi pokładowemu’ przejąć kontroli nad zdrowym rozsądkiem. Dopiero wówczas możemy być pewni, że wylecimy w przestrzeń kosmiczną zaopatrzeni w kask i odpowiednią dawkę tlenu.

Jeżeli więc chodzi o treść, to zacznijmy od klasycznego podejścia do tematu. Skoro zespół nazywa się New Orleans Jazz Band, to zdecydowanie musi reprezentować kulturę muzyczną tego regionu – i w tym momencie wszystko się zgadza, bo przedstawione brzmienie i podejście do gatunku idealnie spełniają zobowiązanie, w jakie się wmieszali poprzez swoje nazewnictwo. To – jest – właśnie – Nowy – Orlean. Nie ma tu miejsca na pozerstwo i owijanie w bawełnę – tylko rzewna, klarowna muzyka i od wielkiego dzwonu kilka, wyśpiewanych zmartwionym głosem, zwrotek tekstu. Miejscami muzyka zakręca gdzieś w wieczorowe, swawolne, zawadiackie klimaty, ale generalnie jest sentymentalnie i tęskno. Nie gorzej sprawia się Allen jako solowy klarnecista. Jest elastyczny, zależnie od utworu wchodzi w kolejną rolę i nie rezygnuje z niej ani na moment. Tu ujawnia się niezwykła kreatywność i pewne zrozumienie emocjonalności, które mógł wynieść ze swojego głównego fachu. Okazuje się bowiem, że kontekst dla reżysera jest rzeczą świętą, a on sam, odnajdując się w nim, nie może pod żadnym pozorem wyjść poza jego ramy. Niezwykle przydatna i może trochę niedoceniana współcześnie cecha.

Wśród 15 piosenek składających się na Wild Man Blues, pozwolę sobie wymienić dosłownie garstkę, która, tak jak dobry trailer filmu, zachęci Was do całości, a równocześnie nie zdradzi wszystkich najlepszych smaczków. Przede wszystkim muszę wspomnieć o pierwszej pozycji, czyli Lonesome Blues, który tak naprawdę definiuje większą część klimatu płyty, przy okazji poklepując nas znacząco po ramieniu i mówiąc: ‚Gorzej nie będzie, stary.’ Martha (aka Mazie) to melodia nieco żywsza, wnosząca (razem z brawurowym solo na banjo) promienie słońca między resztę zachmurzonych pozycji na płycie. Tytułowy numer natomiast należy do gatunku tych zawadiackich, wychylających się gdzieś zza rogu z pewnym siebie, bystrym wzrokiem. Jako ostatni zechcę polecić Last Night on the Back Porch, wolny, smutny i w dodatku wyśpiewany tak wiarygodnie numer, że wart jest naszego pełnego pożałowania i uronienia choćby jednej, przysłowiowej łezki. Myślę, że te fragmenty posłużą jako godna zajawka tego wydawnictwa.

Cały Wild Man Blues to z jednej strony bardzo szczere i realnie osadzone w kulturze utwory, mające swój powód i swoje następstwa, składające się przez to finalnie w jedność. Z drugiej zaś strony, jest to niedyskretne, jak na Allen’a przystało, puszczenie oka do słuchacza, może czasem prztyczek w nos i powiedzenie: ‚Hej! To właśnie moja wizja muzyki. Robię to, bo to lubię.’ Dla mnie to wystarcza, żeby w pełni cieszyć się pracą artysty i odrzucić, istotne tylko na początku, niuanse społeczno – marketingowe.

]]>
/backforth-9-woody-allen-and-his-new-orleans-jazz-band-wild-man-blues/feed/ 0
Gdzie hałas, tam nadzieja: Radios in Motion /gdzie-halas-tam-nadzieja-radios-in-motion/ /gdzie-halas-tam-nadzieja-radios-in-motion/#comments Thu, 04 Jun 2015 07:32:14 +0000 /?p=3554 Przy komentowaniu wydarzeń budujących dzisiejszą scenę muzyczną, łatwo zapomnieć o jednostkach, które, w odniesieniu do tego procesu, można nazwać raczkującymi. Chyba żadna dziedzina nie skupia wokół siebie tak pokaźnego grona amatorów (chociaż miejsce na podium na pewno zajmuje dziennikarstwo). Młodych twórców przybywa wraz z rozwojem wszelakich technologii – z jednej strony dobrze, z drugiej źle. Dobrze, bo więcej osób ma szansę na zrealizowanie swoich pomysłów, źle, bo często nieodpowiednie osoby za taką realizację się biorą i muzykę kaleczą (jakby za mało zła na świecie było). W całym tym rozgardiaszu idzie znaleźć zespoły, których słucha się z przyjemnością, czasem z dreszczykiem, nierzadko z myślą „to jest tak dobre, że nie wierzę, że oni jeszcze z liceum nie wyszli”. I tutaj, adekwatnie, parę słów o częstochowskim Radios In Motion, chłopakach, którzy wprawdzie (w większości) z liceum powychodzili, ale licealny zapał w nich pozostał.

Są młodzi, ambitni i pomysłowi, a ich muzyka wcale nie przypomina amatorskiego, wypełnionymi niedociągnięciami grania. To utwory przede wszystkim przemyślane, dokładne i chwytliwe, bez rażących uszczerbków, zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej. Powierzchowna, ale całkiem trafna ocena, skutkowałaby stwierdzeniem, że czerpią z takich zespołów jak Franz Ferdinand, Talking Heads czy Arctic Monkeys . Jednak każdy z chłopaków zgrabnie wykorzystuje swoje osobiste inspiracje, efektem czego są kompozycje kompletne i sympatyzujące z mieszanką najlepszych środków, używanych w muzyce popularnej, rockowej i alternatywnej.

Porządna sekcja rytmiczna, chwytliwe riffy i co najmniej charakterystyczny wokal, brzmią jak tradycyjny przepis na potencjalny sukces  – jednak tradycja nie jest w stanie dogonić realiów dzisiejszego rynku muzycznego. Z tym, że  Radios In Motion mają coś jeszcze, coś, co sprawia, że są zespołem wyróżniającym się na tle innych – nie są pozbawieni pewności siebie , nie emanują chłopięcymi nadziejami na wybicie się. To dojrzała determinacja, która w połączeniu z ciężką pracą i kreatywnością, skutkuje tym, że potrafią przyciągnąć uwagę. Nie można ich nazwać grupą „obiecującą”, byłoby to określenie zbyt ubogie, patrząc przez pryzmat ich dojrzałości scenicznej. To grupa, która jest w posiadaniu materiału gotowego na zetknięcie się z szerokim gronem odbiorców  – a zważając na dynamiczne tempo, w jakim rozwija się ich (już prawie) kariera, mowa o raczej bliższej niż dalszej przyszłości.

Muzyka, jeśli dobra, jest w stanie obronić się sama, dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak już wprost zachęcić do zapoznania się z twórczością Radios In Motion, zarówno w wersji z pierwszej EP-ki, jak i w wersji akustycznej, zrealizowanej na potrzeby krakowskiego koncertu w radiowej Czwórce.

]]>
/gdzie-halas-tam-nadzieja-radios-in-motion/feed/ 0
Rapowa mekka Europy – Hip Hop Kemp /rapowa-mekka-europy-hip-hop-kemp/ /rapowa-mekka-europy-hip-hop-kemp/#comments Sun, 17 May 2015 10:55:12 +0000 /?p=3129 Rap określany jest nowym rock’n’rollem, bez grymasu adaptuje się do zmiennych warunków, asymiluje kolejne, tworzy własne . Pchany do przodu przez rzesze ludzi podchodzących do muzyki na lekko ugiętych kolanach, z przymkniętymi oczami. Społeczeństwo swobodnie kiwających się głów trzy dni do roku zapełnia obszar magicznego miejsca, będącego kopalnią złota dla nowych, gwiazdką dla doświadczonych wilków. U schyłku sierpnia czeskie powietrze drży od dźwięków, które bujają chodnikami na całym globie. Do Festiwalu Hip Hop Kemp zostało 95 dni i prawdopodobnie powinieneś zacząć się zastanawiać, gdzie jest namiot.

Tegoroczny line-up to zapowiedź kilkudziesięciu godzin rapu z najwyżej półki. Oprócz gwiazd wielkiego formatu możesz spodziewać się na scenach mnóstwa artystów, których muzyka nie zdążyła jeszcze do Ciebie dotrzeć. Z konieczności podania ilości informacji przekraczającej poziom określany „szczątkowym” zamieszczam moją prywatną czołówkę, listę wykonawców, których obecność na festiwalu całkowicie determinuje moją. Bez przedłużania, oto oni: Joey Badass, Evidence, Phryme, The Four Owls, Yelawolf, Gang Starr Foundation, Dope D.O.D., Mobb Deep, Hopsin oraz Pumpkin. Fala ekscytacji wydarzeniem jest przebiegle podsycana przez fejsbukowy profil Kempa, na którym każdego piątku publikowana jest informacja o kolejnym zaproszonym rap-zawodniku światowej klasy. Nie pozostaje nam nic innego, jak z kciukami wbitymi w pięści czekać na kolejne miłe niespodzianki.

Potrzebujesz urlopu na 20-22 sierpnia. Będziesz korzystał z niego na terenie dawnego lotniska wojskowego w czeskim Hradec Králové. Odbędzie się tam kolejna edycja międzynarodowego festiwalu Hip Hop Kemp. Pięćdziesiąt kilometrów od polskiej granicy, wypełnione zajawkowiczami miejsce zatętni dźwiękiem ulic, skateparków i kanciap po raz czternasty wytwarzając ilość pozytywnej energii, którą będziesz mógł do woli przyjmować zgrzany jak działo. Organizatorzy wydarzenia zadbali o to, abyś wykorzystał swoje trzy dni wedle własnych kaprysów. Jeśli jesteś zwolennikiem leżenia w hamaku, znajdziesz coś dla siebie. Frisbee, zośka, parkour, streetball? Żaden problem. Dorzucam do listy potężne trio, wyścigi gokartów, zapasy w czekoladzie i skoki na bungee. Gastro? Zdecydowany kciuk w górę dla budek z czeskim jedzeniem. Nie zjesz langosza, nie byłeś na Kempie ziomek.

Z przymkniętym okiem traktując ten akapit jako podsumowanie, w tym roku po raz czternasty rapowa czołówka dołoży kolejną cegiełkę na poczet jednego z największych hip-hopowych wydarzeń na świecie. W miejscu, gdzie splendor traci znaczenie w obliczu vibe’u, kolejnej niepełnej definicji, której całkowite zrozumienie wymaga posiadania trzydniowego karnetu na Festiwal Hip Hop Kemp!

]]>
/rapowa-mekka-europy-hip-hop-kemp/feed/ 0
Strzał w dziesiątkę: raperzy, których twórczość musisz poznać /strzal-w-dziesiatke-rap/ /strzal-w-dziesiatke-rap/#comments Fri, 08 May 2015 10:25:25 +0000 /?p=2887 Rap, podobnie jak każdy inny gatunek, ma do zaoferowania znacznie więcej, niż to co jest nam serwowane w przekazie głównego nurtu. Zaprezentujemy wam subiektywny ranking dziesięciu artystów, którzy do tej pory nie przebili się przez mainstreamową kurtynę i są relatywnie słabo znani – całkiem niesłusznie, bo tworzą świetną muzykę!

No to zaczynamy!


10. Chiddy Bang

chiddy bang

Duet rozpoczynający karierę na portalu Myspace, skąd wypromował ich muzyczny blog Pretty Much Amazing. Do 2013 roku zespół tworzyli Chidera „Chiddy” Anamege oraz Noah „Xaphoon Jones” Beresin. Obecnie Chiddy Bang to solowa działalność Anamege, który – co ciekawe – jest rekordzistą Guinessa w najdłuższym freestyle’u oraz najdłuższym maratonie rapowym. W muzyce artystów z Filadelfii odnajdą się zarówno miłośnicy rapu, jak i alternatywy – w utworach samplowani są tacy muzycy jak m.in. MGMT czy Sufjan Stevens.

Zespół wydał dwa albumy : The Preview z 2010 roku oraz Breakfast z 2012r. Dodatkowo w tym roku ukaże się solowy krążek Chiddy’ego – Baggage Claim. Utwory duetu możemy znaleźć w NBA 2k12, Madden 12 oraz Need For Speed: Hot Pursuit.

]]>
/strzal-w-dziesiatke-rap/feed/ 0
Nowy album od Swim Deep prawdopodobnie w tym roku /nowy-album-od-swim-deep-prawdopodobnie-w-tym-roku/ /nowy-album-od-swim-deep-prawdopodobnie-w-tym-roku/#comments Fri, 01 May 2015 09:10:29 +0000 /?p=2802 Bardzo możliwe, że jeszcze w tym roku, prosto z Birmingham przyleci do nas najnowszy krążek od Swim Deep. Do tej pory poznaliśmy 3 pochodzące z niego kompozycje, w tym najnowszą, One Great Song And I Could Change The World.

Chociaż informacja o tym, że grupa jest w trakcie tworzenia nowego albumu, już od jakiegoś czasu krąży w sieci, to dokładna data premiery wciąż pozostaje dla nas tajemnicą. Nieoficjalne źródła podają, że stanie się to jeszcze w tym roku. Ostatni, a za razem jedyny album wydany przez chłopaków, Where the Heaven Are We, ukazał się w roku 2013.

Pierwszy fragment domniemanego wydawnictwa poznaliśmy 2 miesiące temu. Mowa o singlu To My Brother, który stylistyką przypomina połączenie tricków muzycznych z lat 80′ oraz pop lat 90′. Jego B – side, Hotel California, ujrzał światło dzienne o wiele wcześniej, bo jeszcze na początku 2014, choć na Youtube oficjalnie udostępniono go dopiero 2 tygodnie temu. Ta pozycja zdecydowanie bardziej wpisuje się w dream – popowy klimat, który tak często przypisuje się Swim Deep (wbrew tytułowi sugerującemu cover The Eagles).

Ostatni z dotychczas opublikowanych kawałków, One Great Song And I Could Change The World, pojawił się w internecie 30 kwietnia. Oprócz tego, że jest to kompozycja bardzo żywa i w ciekawy sposób wykorzystująca wpływy muzyki house, została również wzbogacona bardzo prostym wideo, widocznie inspirowanym pomysłem Boba Dylan’a z teledysku do Subterranean Homesick Blues.

]]>
/nowy-album-od-swim-deep-prawdopodobnie-w-tym-roku/feed/ 0
Witaj w świecie Kraftwerk. Autostrada, modelka i roboty /witaj-w-swiecie-kraftwerk-autostrada-modelka-i-roboty/ /witaj-w-swiecie-kraftwerk-autostrada-modelka-i-roboty/#comments Sun, 26 Apr 2015 18:33:39 +0000 /?p=2668 Polscy wielbiciele elektroniki już zacierają ręce i z niecierpliwością wyczekują końca roku. 4 grudnia w krakowskim Centrum Kongresowym ICE wystąpi Kraftwerk, jeden z najbardziej wpływowych zespołów w historii muzyki. Pionierzy elektroniki z Düsseldorfu kolejny raz odwiedzą Polskę i zaprezentują swój multimedialny show Kraftwerk 3D: warto więc przyjrzeć się tej fascynującej grupie nieco bliżej.

Kraftwerk uznawany jest za zespół-filar muzyki nowoczesnej: założoną w 1970 roku niemiecką grupę nazywa się „ojcami chrzestnymi” elektroniki, ikonami awangardy, pionierami techno, synthpopu czy electro. Inspirowała i wciąż inspiruje wielu różnych artystów – miała wielki wpływ na twórczość m.in. Davida Bowie, Eurythmics, Depeche Mode czy The Chemical Brothers. Członkowie grupy z ogromną rezerwą podchodzą do zainteresowania ze strony mediów czy popularności – sami siebie określają jako „muzycznych robotników”, a o ich życiu prywatnym wiadomo bardzo niewiele. Muzyka mówi sama za nich, a spektakularne występy na żywo dopełniają ich tajemniczy wizerunek.

Kraftwerk znaczy „elektrownia”

Historia Kraftwerk rozpoczęła się końcem lat 60., kiedy to Florian Schneider i Ralf Hütter poznali się na Uniwersytecie Muzycznym w Düsseldorfie. Zafascynowani niemiecką sceną krautrocka, występowali w zespole Organisation, który wydał raptem jedną płytę, a następnie został rozwiązany. Wspólnie powołali więc do życia grupę Kraftwerk; nie mieli pomysłu na nazwę, ale gdy rozglądali się po zgromadzonym w studio sprzęcie, skojarzył się im on z elektrownią, „fabryką muzyki”. Wybrali więc słowo Kraftwerk, odwołując się jednocześnie do swojej niemieckiej tożsamości; tak też nazwali wydaną w listopadzie 1970 roku pierwszą płytę.

Pierwszy sukces grupy to rok 1974 i wydanie przełomowego albumu Autobahn: do brzmienia elektroniki dodano elementy wokalu i to połączenie okazało się być strzałem w dziesiątkę. Płyta zyskała ogromną popularność w Wielkiej Brytanii i USA, a tytułowy utwór Autobahn odniósł międzynarodowy sukces. Podczas trasy promocyjnej ukształtował się również skład zespołu: Schneider, Hütter, Wolfgang Flür i Karl Bartos.

Płyta po płycie – autostrada, modelka i roboty

Szczyt sławy zespołu to czasy płyty Die Mensch-Machine (1978), uznawanej również za najlepszą w dorobku Kraftwerk. To właśnie z niej pochodzi najsłynniejszy utwór grupy, Das Modell; w ramach promocji odbyły się dwa koncerty w Paryżu i Nowym Jorku, podczas których na scenie pojawiły się roboty. Całe show było przygotowane tak perfekcyjnie, że publiczność nawet nie zorientowała się, że nie występują przed nią muzycy.

Kolejny album, Computerwelt, pojawił się dopiero po trzech latach; podczas towarzyszącej mu trasy Kraftwerk zagrał 90 koncertów, w tym również 7 w Polsce. Ostatnia płyta w klasycznym składzie, Electric Cafe, była jednocześnie ostatnim ciepło przyjętym materiałem grupy – i w sumie trudno się dziwić, bowiem album The Mix nie zawierał żadnych nowych nagrań. Po jego wydaniu zespół na długi czas zamilkł i powrócił dopiero 2003 roku: album Tour De France Soundtracks zrobił dobre wrażenie i otrzymał nominację do nagród Grammy. Po trwającej 10 miesięcy trasie wydano pierwsze w dorobku grupy DVD, Minimum-Maximum.

Człowiek-maszyna

Warto wspomnieć, że w muzyce Kraftwerk można znaleźć wiele inspiracji otaczającym światem. Każdy z płyt grupy to koncept album poświęcony innej tematyce: Autobahn to opowieść o monotonii podróży autostradami Nadrenii, Computerwelt nawiązuje do postępu technologicznego, Die Mensch-Machine zaś to hołd dla synergii człowieka i maszyny. Zespół sięgał do najróżniejszych prądów artystycznych, takich jak Bauhaus, ekspresjonizm, awangarda, futuryzm czy industrial; w pewien sposób wszystkie te nurty w sztuce znajdują odbicie w muzyce.

Bardzo ważnym i charakterystycznym elementem Kraftwerk jest związek z technologią – i dotyczy to zarówno zachwytu nad rozwojem i postępem, jak i samej kreacji scenicznej muzyków. Maszyny udają ludzi bądź na odwrót; związek między urządzeniem a człowiekiem to synergia działań. „Muzyczni robotnicy” zawsze otoczeni są ogromną ilością sprzętu, a statyczność podczas występów upodabnia ich do maszyn. Niektórzy twierdzą, że Kraftwerk otwarcie sympatyzuje z transhumanizmem, ale muzycy w żaden sposób nie odnieśli się do tego stwierdzenia.

Kraftwerk A.D. 2015

W 2008 roku zespół wznowił działalność koncertową, lecz bez Floriana Schneidera na pokładzie: muzyk oficjalnie pożegnał się z Kraftwerk w 2009, ale jego miejsce zajął Stefan Pfaffe. W nowym składzie elektroniczni mistrzowie z Düsseldorfu wystąpili w wielu krajach świata, dając liczne, ciekawe koncerty. Dzięki precyzji brzmienia i przywiązaniu do szczegółów każdy występ Kraftwerk to niezwykłe widowisko muzyki, światła i dźwięku. Czy i tak będzie w Krakowie? Podobno drugim najważniejszym wydarzeniem roku 2015 (poza wejściem do kin VII części Star Wars), będzie właśnie występ Kraftwerk. Znając niemiecką precyzję, nie może być inaczej.

]]>
/witaj-w-swiecie-kraftwerk-autostrada-modelka-i-roboty/feed/ 0
Coachella 2015: najlepsze występy drugiego weekendu /coachella-2015-najlepsze-wystepy-drugiego-weekendu/ /coachella-2015-najlepsze-wystepy-drugiego-weekendu/#comments Mon, 20 Apr 2015 22:53:14 +0000 /?p=2533 Kolejny weekend – kolejne świetne występy. Druga część tegorocznego festiwalu Coachella była dla artystów ostatnią szansą, by pokazać swój koncertowy potencjał na kalifornijskiej scenie. Niestety, to, co dobre szybko się kończy (po raz drugi). Pozostało nam więc przypomnieć sobie wyczyny muzyków z ostatnich dni imprezy.

Gdy tydzień temu przytaczaliśmy najlepsze występy, z różnych powodów zabrakło miejsca dla headlinerów – klasyków. Chodzi oczywiście o niestarzejących się panów z AC/DC i Steely Dan. Ich wykonania z drugiego tygodnia dowiodły, że oszukali czas i wciąż mają w sobie festiwalowego ducha.

Nawet australijscy weterani, mimo istotnych zmian w składzie, dali radę i podtrzymali swój status legendy rocka. Wybrzmiały znane nam wszystkim hity pokroju: Highway to Hell, T.N.T. czy Hells Bells. Charakterystyczne dla zespołu zacięcie najlepiej jednak oddało, jak zwykle brawurowe, wykonanie Thunderstuck. Gitara Angusa Young’a wciąż elektryzuje, a głos i sceniczne wyczucie Johnsona nie pozostawia wątpliwości co do jego formy.

Steely Dan natomiast, jako jedna z głównych gwiazd, dla większości młodej widowni mogła stanowić pewną ciekawostkę. Owszem, zespół, choć wielokrotnie nagradzany i doceniony przez krytyków, dzisiaj jest nieco zapomniany. Szkoda, bo po tylu latach wciąż wykonują swoje piosenki idealnie pod względem technicznym. Nam do gustu przypadła propozycja z albumu Can’t Buy a Thrill, czyli Reelin’ in the Years. Pogratulować formy.

Oprócz porywającej lekcji historii, publiczności zaserwowano kilka świetnych występów w wykonaniu współczesnych bywalców list przebojów. Koncerty Drake’a, The Weekend albo Mariny and The Diamonds oczywiście mogły się podobać, natomiast nasz wybór padł na innych, równie rozpoznawalnych wykonawców.

Weźmy na przykład takiego Georga Ezrę. Nie jest on specjalnie doświadczony w występach na tak wielkich imprezach, toteż nie został ustawiony na wielkiej scenie, wyglądałoby to bowiem sztucznie. Dał za to koncert na tej mniejszej, na której on i jego dorobek artystyczny prezentują się naturalnie. Nikt na siłę nie nadmuchał atmosfery, a sam muzyk zachował swój skromny styl, za który jest tak lubiany.

Równie dobrze wypadła na scenie Florence and The Machine. Mimo wypadku na ubiegłotygodniowym koncercie, podczas którego wokalistka złamała stopę, dała radę zagrać magiczny, choć skrócony do 30 minut set. W akustycznym wykonaniu Love Hurts z repertuaru Everly Brothers pomógł jej nie kto inny jak Father John Misty.

Ostatnie zestawienie zakończyliśmy istną perełką, i tym razem nie będzie inaczej. Przewidywanym sukcesem okazali się być The War On Drugs. Od wydania w tamtym roku Lost In The Dream, panowie płyną na fali komercyjnego sukcesu. Prezentując na żywo materiał z ostatniej płyty, wypadają wręcz fenomenalnie. Zarówno ze strony technicznej, jak i przez kontakt z publicznością, Amerykanie plasują się wysoko wśród współczesnych rockowych bandów. Poniżej niesamowite wykonanie singlowego Red Eyes.

Tym sposobem podsumowaliśmy to ważne muzyczne wydarzenie, jakim bezsprzecznie jest Coachella. Jak zwykle poprzeczka została podniesiona wysoko, jednak szczęśliwie, w tym roku czeka nas jeszcze wiele podobnych eventów, na które zapatrujemy się równie optymistycznie. Do zobaczenia w 2016!

]]>
/coachella-2015-najlepsze-wystepy-drugiego-weekendu/feed/ 0