Tym razem, Drodzy Czytelnicy, moja przyjemność z pisania b&f przekracza wszelkie granice. Powodem tego jest fakt, iż dzielę się z wami opinią na temat jednego z najbliższych memu sercu wydawnictw. Zajmuje ono to zaszczytne miejsce ze względu na wielopłaszczyznowość muzyczną jaką reprezentuje, zarówno od strony gatunkowej jak i od merytorycznej. Jest mieszaniną wszystkich żywiołów i uczuć. Raz jest zabawne, optymistyczne, a innym razem ponure czy pałające gniewem. W połączeniu z kunsztem z jakim jest wykonane i warstwą tekstową tworzy czystą magię. Alchemicy swego czasu poszukiwali kamienia filozoficznego, otóż ogłaszam to wszem i wobec: ja go odnalazłem!
Meddle , dzieło powszechnie znanych Brytyjczyków, było dużym krokiem ku wielkości. Uznawane za pierwszy koncept- album w ich dorobku stanowi trzon kolejnych poszukiwań i inspiracji zespołu. W tym momencie rozpoczął się także okres ‚panowania’ Rogera Watersa , który powoli przejmował stery wówczas dryfującego statku nazwanego Pink Floyd . Staram się nigdy nie oceniać poczynań Watersa w zespole, gdyż jest równie dużo głosów za, jak i przeciw. Jedno dopowiedzieć jednak muszę: był on jednym z czwórki geniuszy muzycznych tej grupy. Tak więc rok 1971 przyniósł światu takie coś. Recenzje nie były jednogłośne, co jest zrozumiałe, ale przeważały te pozytywne. Mimo swojego potencjału album ten nie jest czymś wybitnie dojrzałym, ukierunkowanym. Cóż, w tym wypadku, ma to jednak do rzeczy?
Ten album to ogromny pokaz inwencji, warto to zauważyć. David Gilmour zaprezentował na Meddle swoją gitarową potęgę. Jego mrożące krew w żyłach riffy wbiły mnie w fotel podczas pierwszego odsłuchu. Nick Mason ze swoim perkusyjnym szaleństwem nie szczędzi naszych uszu, ale bardzo brakowało mi tych mocnych uderzeń w kolejnych wydawnictwach floydów, warstwa ta została nieco spłycona. Co do Ricka Wright’a , już wtedy przestawał być doceniany, co mnie osobiście dotyka, gdyż bez jego klawiszy klimat każdej z nagranych za jego życia płyt byłby, delikatnie mówiąc, znikomy. Wspomniany już Waters wniósł do płyty coś, czego nie widać od razu. Chodzi o dynamikę, ale także o zamysł. Nie można odmówić mu tego wkładu jakkolwiek jego postać prezentuje się nam dzisiaj. Znając już ogólny zarys tego dzieła, przejdźmy do tego co najważniejsze- do zawartości.
1. One Of These Days
Na początku słyszymy hulający w oddali wicher. Lepszego wejścia wymarzyć sobie nie można. Główna część pojawia się z przytupem, bez zbędnego gadania, konkretnie. Napięcia budowanego przez linię basową nie powstydziłby się pewnie sam Hitchcock, natomiast ostrość i agresja wyczuwalna w brzmieniu gitary przywodzi mi na myśl jedynie piłę mechaniczną. Nagle wszystko milknie, pozostaje tylko bas. W kulminacyjnym momencie słyszymy zmodulowane, wypowiedziane przez Masona słowa: „One of these days, I’m going to cut you into little pieces”. Podobno podszyte żartobliwym znaczeniem (miały być wypowiedziane w stronę pewnego prezentera radiowego nieprzychylnego zespołowi), jednak za każdym razem budzą we mnie niepokój. Opadające napięcie, jak lawina, napędzane jest przez gitarowe riffy i solo. Całość kończy się również dźwiękiem wiatru.
2. A Pillow Of Winds
W porównaniu z poprzednią pozycją, ten utwór pozwala odetchnąć. Również rozpoczyna się delikatnym podmuchem wiatru, cóż za koncepcja. Bardzo spokojny, podbudowany przez akustyczną partię gitarową, byłby jednak niczym bez partii wokalu. Lekki dźwięk perkusji ujawnia nam się dopiero po czasie. Tekst opowiada o zmianach, jest bardzo życiowy. Muzycznie, sprawia w mojej głowie wrażenie otwartej przestrzeni, jakiejś owianej mgłą łąki. Jest bardzo poetycki, pełen gracji.
3. Fearless
Zaczynamy uderzeniem w struny gitary akustycznej, bardzo charakterystycznym riffem, a w tle krzyczą kibice (to wyjaśnię później). Przechodząc do części właściwej, przyznać trzeba, że jej kompozycja jest dosyć oczywista, co wcale utworowi nie ubliża. Spokojny, lekko ospały głos Gilmour’a opowiada o przełamywaniu barier, oraz o udowadnianiu innym na ile nas stać. Bardzo budujące słowa wraz z melodią niosą wyjątkowo pozytywny przekaz. Cała kompozycja kończy się stadionowym wykonaniem hymnu zespołu Liverpool ‚ ‚You’ll Never Walk Alone” , oryginalnie skomponowanym przez zespół Rodgers and Hammerstein .
4. San Tropez
Wypoczynek, brak stresu, spokój- oto co reprezentuje czwarta pozycja na omawianej płycie. Wygodne tępo i skaczący rytm gitary podkreślają frywolność, której nie brakuje w śpiewanym przez Watersa tekście. Ewidentnie najprzyjemniejsza część ‚programu’ w wykonaniu Pink Floyd. Dodatkowo outro w postaci pląsania urzekających klawiszy dokonuje dzieła. Tak przyjemnie, że aż chce się poleniuchować.
5. Seamus
No i dotarliśmy do momentu, który mnie niezwykle zaskoczył. Podobno kawałek ten uznawany jest za jeden z najgorszych w dorobku zespołu, jednak dla mnie to po prostu bardzo przyjemny blues wykonany w duecie z psem Seamusem, należącym do przyjaciela chłopaków z zespołu. Niewiele można o tym powiedzieć, piosenka z psem, o psie. Nie widzę żadnych uchybień.
6. Echoes
Przewracając wyimaginowany (lub nie) winyl, strona B oferuje nam jeden, lecz jakże obszerny utwór (trwa ponad 23 minuty). Echoes to tytuł w 110% odpowiadający temu, jak mówi do nas sam utwór. Jest to dzieło niezwykle rozbudowane, podzielone na części, z których każda ma swój osobny klimat, jednak razem tworzą niepowtarzalnie zgraną całość.
Intro rozpoczyna się od pulsujących, przetworzonych dźwięków klawiszy, po których następuje rozpływające się solo gitarowe, w tle jednak pozostaje partia Wright’a. Bębny wchodzą kolejne, talerze wibrują. Niedługo później rozpoczyna się pierwsza część, w której Gilmour i Wright prezentują delikatny śpiew. Do tego wszystkiego dźwięki organów hammonda. Rytm nadal jest delikatny, powolny. Dopiero w refrenie muzyka urasta i w przejściu wyłania się krążący bass Watersa. Po powtórzeniu sekwencji pojawia się monumentalne solo gitarowe wsparte przez urastające tło reszty dźwięków. Nagle wszystko zostaje ucięte.
Przechodzimy do drugiej części, w której dominuje niemalże jednostajny, zbliżony do groovu rytm pianina i basu. Powtórnie, jak w pierwszym utworze, gitara Gilmoura zmienia się w przecinak, szaleje i zionie nerwami. To, co gitarzysta robi z pospolitym Stratocasterem jest nie do pojęcia. Czy on go zarzyna, czy z nim współpracuje? W końcu całość rozmywa się. Rodzi się niepokój.
Kolejny fragment to seria wygłuszonych zawodzeń, dmuchania wiatru i gitary, która przypomina nieco głosy mew. Jest to wyciszająca nieco przerwa, zarazem punkt kulminacyjny i zerowy tego dzieła. Nagle dziwne dźwięki zmieniają się, stają się bardziej poukładane. Powracają znane z początku utworu pulsujące klawisze, w tle rytm nadaje żywsza partia basu. W jednej chwili do życia powołany zostaje koronkowy riff gitarowy, by potem zmienić się w równie jak wcześniej agresywne zagrywki.
Na koniec, znów wracamy do części pierwszej, znów partia wokalna, znów schodkowe zagrywki basowe i organy, jednak jakby bardziej dosadna. Outro jest wolniejsze, delikatniejsze, znów wietrzne i rozpływające się gdzieś. Nie muszę mówić nic więcej, niech to broni się samo.
Na albumie jest stosunkowo mało utworów, i gdyby nie długość ostatniego, zaliczałby się on bardziej jako EPka. Nie wiem, czy zarazicie się ode mnie zapałem do tego wydawnictwa, powiedzieć jednak muszę, że nie z tym wiążę nadzieję, a raczej z tym, żeby po prostu mieć świadomość tego wyskoku w karierze Pink Floyd, jakim jest Meddle. Zainteresowanych czasami ‚okołomeddlowymi’ odsyłam do czegoś jeszcze lepszego niż album, czyli do zapisu audiowizualnego z koncertu Live at Pompeii, który w moim odczuciu podwaja wszystkie zawarte na wydawnictwie emocje, także poprzez pracę kamerą. Nie jest to tylko koncert, gdyż w wersji reżyserskiej dodane są także kulisy jego nagrywania. Co ciekawe, odbył się on bez widowni. Tymczasem dziękuję za uwagę i zostawiam prezent poniżej.