Są pewne płyty, które stanowią trzon szeroko rozumianej muzyki popularnej. Mogą pochodzić z różnych gałęzi gatunkowych, z odmiennych kultur czy zakątków świata, ale ludzkość zna je, bo wniesiona przez nie wartość jest niezaprzeczalna i ogólnie ceniona. Ich walory w konsekwencji definiują zmiany następujące potem w obrębie jakiegoś stylu, następnie gatunku i potem ogółu muzyki. Coś się zmienia. Zmieniają się horyzonty, trendy lub techniki grania. Tym razem chciałbym powiedzieć Wam nieco o wydawnictwie, które moim zdaniem zalicza się do poprzednio opisanych.
W roku 1965 wydarzyło się coś, co wydarzyć się musiało prędzej czy później. Zamieszanie jakie w związku z tym powstało, podzieliło słuchaczy w Europie i USA. Sprawcą tego bajzlu był nie kto inny jak Bob Dylan, który przecież chciał dobrze, a przynajmniej tak mi się wydaje. No więc, po jakimś czasie panowania akustycznych gitar, harmonijek ustnych i spokojnych rytmów, z których jakiś czas sam Dylan korzystał (i to z fantastycznym skutkiem), on sam postanowił coś zmienić, zrobić coś nowego. Chwycił więc za gitarę elektryczną (wspaniały Telecaster) i zaczął odchodzić od starych nawyków muzycznych. Gdzie podział się bard? Gdzie protest- songi i ballady? Były, ale coraz mniej.
Bard powoli odchodził, a politycznie zaangażowane pieśni i ckliwe ballady razem z nim. Pozostał poeta, któremu wciąż się wiele rzeczy nie podobało, ale na troszkę inny sposób zaczął to wyrażać. Zaczął grać głośno, zaczął mówić o rzeczach nieco inaczej, oględniej, lecz wciąż mądrze. Owe zmiany nie przypadły wszystkim do gustu. Kwestia elektrycznego Dylana zawiodła jego ówczesnych wyznawców. Nie znaczy to jednak, że nie było ludzi ciekawych tego nowego wcielenia. Sam uważam, że poszukiwania muzyczne, to najlepsze co artysta może robić. Z tych wszystkich muzycznych rewolucji nasz bohater stworzył kamień milowy, mianowicie Bringing It All Back Home .
Zamieszczone na albumie utwory są podzielone, mianowicie do siódmej pozycji słyszymy w piosenkach żywy rock’n roll wraz z całym zespołem w tle. Ostatnie cztery piosenki są akustyczne, bardziej folkowe. Widać więc, że jest to przejściowa, wręcz przełomowa dla jego kariery płyta, definiująca kierunek w jakim podąża. Zobaczmy więc jak to wygląda.
1. Subterranean Homesick Blues
Na początek zastrzyk energii. Nawałnica wyśpiewywanych przez Dylana słów aż przytłacza. Ten utwór to pozostałość po jego społecznie zaangażowanej twórczości. Satyra na rzeczywistość, przedstawioną nieco ironicznie, choć ostatecznie smutną. Rząd robi co chce, a my jesteśmy bezradni. Pozostaje, tak jak w tym utworze, zagrać na harmonijce i starać się z tego żartować.
2. She Belongs to Me
Czarujący portret kobiety. Coś pomiędzy femme- fatale a niepoprawną artystką, która świat trzyma w garści, lecz robi to z gracją. No i ten egipski pierścionek… Ballada o tym, czego wielu mężczyzn chciałoby doznać, a co pewnie nie będzie im dane. Delikatna melodia, gdzieś w tle dogrywa zespół. Opozycja do poprzedniego utworu, czas na oddech.
3. Maggie’s Farm
Posłuchajmy o władczej Maggie, jej chciwym bracie, nieprzyjemnym ojczulku i przemądrzałej matce. Historia wyśpiewana zawodzącym głosem, który wręcz błaga, by nie musieć dla nich pracować. Wszystko zawarte w konkretnym, skocznym bluesie. Tu jęcząca harmonijka, tam w tle pląsają dźwięki gitary elektrycznej. Zamieszanie rodem z farmy Maggie.
4. Love Minus Zero/ No Limit
No i znów kobieta. Tym razem muzyk opowie nam o swojej miłości. Zakochany opowiada o swoim ideale, o tej, która jest delikatna, inteligentna i błyskotliwa. Wzbudza w nim dumę, radość, lecz także troskę. Ich związek wydaje się trwały. Bardzo sielankowo, melodyjnie i przyjemnie. Dylan bywa twardy, ale jeżeli chodzi o kobiety… No cóż, każdy ma jakieś słabe punkty.
5. Outlaw Blues
Szybkie tempo, mocny rytm, zespół daje do pieca. Na pierwszym planie zdecydowany głos naszego wokalisty. Dobrze jest być poza wszystkim, nie mieć problemów, być wyspą. Marzyć o wyjazdach, o kobiecie… Wrzućmy luz razem z Bobem i bądźmy ponad wszystko.
6. On the Road Again
Tytuł jak u Canned Heat, nawet brzmi nieco podobnie… Tym razem historia o zwariowanym miejscu, w którym nie chciałby mieszkać autor tekstu.. Nie wiadomo czego się spodziewać, a ludzie to szaleńcy. Nie pytajmy, czemu tam nie mieszka, bo to oczywiste. Krótki utwór, prosta melodia. Nic dodać, nic ująć.
7. Bob Dylan’s 115’th Dream
Kolejny sen Dylana, czyli kolejna pokręcona podróż po jego wyobraźni. Tu Mayflower, tam Moby Dick.. Urokliwa satyra na ówczesny zachodni świat, pełna obłędu i zdystansowania. Tego typu utwory były bardzo popularne w tamtym czasie w folkowo- bluesowej kulturze USA.
8. Mr. Tambourine Man
Tamburynowy pan zabierze nas daleko od kłopotów. Senny głos grajka prosi o chwilę oddechu od codziennego zgiełku. Schować się, odpocząć. Z pomocą piosenki nowego przyjaciela na pewno uda mu na chwilkę zapomnieć o całym świecie. Przyjemna, tym razem już akustyczna muzyka prowadzi nas razem z kolejnymi zwrotkami. Bardzo jasny, pozytywny punkt albumu.
9. Gates of Eden
Prawie sześciominutowy Gates of Eden to ukłon w stronę moralnych wartości, ale także postawienie mitycznej krainy w opozycji do niepoukładanego świata. Poza bramami krainy szczęścia dzieje się źle, jednak po ich przekroczeniu to wszystko traci sens, jest nieważne. Wolne tempo, nieco podniosła atmosfera utworu sprawiają, że czujemy przejęcie, z jakim wypowiada się autor.
10. It’s Alright Ma (I’m Only Bleeding)
Dłuższy, prawie wyrecytowany przez Dylana utwór jest kolejną obyczajową opowieścią o smutnym, pogrążającym się w ciemności świecie. Znów poruszany jest temat moralności, świętości, praw. Bezradność to słowo opisujące stan podmiotu wypowiedzi, który czuje się samotny wśród wszechobecnych niesprawiedliwości i nieprzyjaznej polityki. Z typowym dla muzyka spojrzeniem wiąże się prosty, optymistyczny wniosek- to tylko życie. Całość ma formę listu do matki.
11. It’s All Over Now, Baby Blue
Wszystko się kiedyś kończy, lecz to nie powód by płakać. Nawet gdy sytuacja nas przerasta, nic nie idzie po naszej myśli, zawsze można zacząć od nowa. To przesłanie, udekorowane przyjemnym dźwiękiem strun i harmonijkowymi przejściami, stanowi adekwatne zakończenie albumu.
Słuchając po raz kolejny i kolejny tego wydawnictwa, mam coraz większe pojęcie o tym, jak bardzo jest to przemyślany koncept i jak wiele zależy od kolejności i tematyki utworów. Prawdziwe dzieła nie są nigdy kwestią przypadku, więc i to nie mogło powstać z jego udziałem. Tradycyjnie na zakończenie, zobaczmy to na własne oczy (i usłyszmy na własne uszy):