To już dziesiąta odsłona serii nazwanej Back&Forth, więc uznałem, że tym razem wezmę na tapetę coś specjalnego. Album, o którym będzie mowa, pojawił się w moim życiu przez dziurę w racjonalnym myśleniu, którą bez skrupułów wykorzystał. Po prostu przez nią wszedł i uwił sobie w mojej podświadomości całkiem przytulne gniazdo. To prawda, że moja symbioza z tym stworzeniem nie rozpoczęła się od razu, gdyż jakiś czas chciałem nawet wykurzyć go z moich włości. Okazało się jednak, że potrafimy współgrać, a przy bliższym poznaniu, dzieło to zyskało dla mnie wymiar wręcz niezbędny do funkcjonowania. Uznajmy więc, że będzie to odcinek o czymś mi bardzo bliskim, jednak omawianym z szerszej perspektywy, ujawniającej nie tylko naturę tej konkretnej muzyki, ale również społeczeństwa, do którego dociera. Inna sprawa, dlaczego w ogóle dociera, i z jakim skutkiem..
Relacja między statusem pomyleńca i wizjonera, patrząc na to jako na ocenę twórczego potencjału (czegoś przyrodzonego), jest niezwykle subtelna, zależna nie tylko od nastroju rzeszy zmanierowanych krytyków, ale również od całokształtu realiów życia, współczesnych i następujących dla podmiotu tworzącego. Czy oznacza to w takim razie, że wejście do jednej z tych dwóch skrajnych szufladek jest przypadkowe? Jeżeli za ‚przypadkowe’ przyjmiemy ‚niezależne od twórcy’ – to tak. Jeff Mangum bez wątpienia trafił na wyjątkowe czasy, tworząc w nich muzykę szalenie niebezpieczną. Kiedy indziej jego dzieła mogłyby być albo znienawidzone, pominięte, lub po prostu niestosowne. Jak się okazało, wyszło inaczej, a przynajmniej tylko po części.
Czarna plama
Drugi album stworzony pod szyldem projektu Neutral Milk Hotel , zatytułowany In The Aeroplane Over The Sea , ukazał się w roku 1998, dwa lata po debiutanckim longplayu, On Avery Island, i cztery lata po pierwszym EP, czyli Everything Is . Zespół zdążył więc wyrobić już sobie minimum własnego stylu, który stał się bazą do budowania kolejnego wydawnictwa, bardziej cywilizowanego, choć niezapominającego o duchu wolnej idei i alternatywnym zacięciu. Użycie słowa ‚retro’ niezwykle skrzywdziłoby cały zamysł, który stoi za niewinną okładką i pastelową kolorystyką. Marka była poniekąd wyrobiona: muzycy zrzeszeni w nieprzewidywalnym, ale kreatywnym kolektywie Elephant 6, nagrywają drugi album, oparty na eksperymentach z lo – fi i folkiem. Czas jego pojawienia się na rynku to niezwykle bogaty okres twórczy, pełen różnorodności i poszukiwań, których większość rozbijała się jednak o tę samą górę lodową. Wszyscy byli dumni z braku przynależności kulturowej, bojkotując zarówno mitologizowaną przeszłość, jak również niepewną przyszłość. Wszystko działo się ‚tu i teraz’, w dekadenckim wręcz stylu. Tak rosła wielka ziemia niczyja, która w końcu musiała zostać albo zdobyta, albo podzielona. Ludzie, którzy wtedy kręcili się gdzieś przy granicy tych pustkowi, potem nadali im sens, kolonizując i nazywając pewne rzeczy po swojemu. Pamiętali oni o starych czasach, patrząc z zadartą głową w przyszłość. Jeżeli więc termin ‚indie’ to bagatelizowanie muzyki popularnej, w takim razie The Rolling Stones nie powinni byli zabierać się za bluesa.
Jednym z tych małych Napoleonów, a raczej Kolumbem ówczesnego rynku muzycznego, bezsprzecznie stał się pan Mangum. Kwestia wielości inspiracji znajdujących się na In The Aeroplane to temat całkowicie podstawowy, świadczący jedynie o znajomości narzędzi do tworzenia spektakularnych rzeczy. Obawiam się jednak, że przeznaczenie tego albumu miało sprawić, że byłby on rewelacyjny wyłącznie w głowach jego twórców. Podczas sesji nagraniowych do płyty, Mangum nie mógł sobie bowiem zdawać sprawy, jak wiele zmienia się w muzyce. Nikt nie mógł przewidzieć, że takie nagłe zagęszczenie granic gatunkowych sprawi, że zleją się one w jedną czarną plamę. Na tej plamie właśnie do dziś stoją pomniki wielu dzieł, między innymi właśnie drugiego dziecka Jeff’a i spółki.
Komu śpiewać? Komu słuchać?
Społeczeństwo przełomu XX i XXI wieku to grunt niezwykle przyjazny dla treści tak otwartych jak In The Aeroplane . Lubimy dopowiadać pewnie kwestie, wypełniać pustą (może celowo niezapełnioną) przestrzeń, a tej na danym albumie nie brakuje. Warstwa tekstowa w wielu słuchaczach wzbudza mieszane emocje. Nie znając kuluarów i fanowskich hipotez, można teoretycznie zabłądzić między kolejnymi, rzewnymi zwrotkami piosenek. Rzekomym tematem przewodnim miała być historia Anny Frank, znanej jako autorka wzruszającego pamiętnika pochodzącego z II WŚ. Jest to najbardziej prawdopodobny z powodów do klejenia ze sobą całości, jednak na tyle nieugruntowany, że nie wpływa on aż tak na społeczny odbiór.
Mam wrażenie, że czasy, w których doceniano rzetelny i dobrze poprowadzony koncept, już dawno minęły – dlatego tak niekonsekwentne nawiązanie do wyżej wymienionej postaci jest dla płyty wręcz zbawienne, dając ludziom miejsce na swoje interpretacje. Nie wiem na ile to kwestia lenistwa względem rozgryzania konwencji, a na ile krok naprzód w interaktywnym odbieraniu zamysłu. Nawet genialnie pociągnięty pomysł na album, współcześnie powinien być zdatny do powykręcania, ugniecenia i dopasowania. Twarde jak skała argumenty i bezpośrednie intencje kończyły się powoli w muzyce popularnej, wraz z przemijaniem fenomenu The Wall . Na to miejsce wkroczyła plastelinowa retoryka, która wcale nie jest gorsza, może jedynie obdarzona (obarczona?) większą ufnością do odbiorcy.
Czysta alchemia
Siłą omawianego wydawnictwa, oprócz sprej przestrzeni dla słuchacza, jest mistrzowski synkretyzm, jakby rodem z literatury nazywanej dziś klasyczną. To on nadaje główny sens jakiemukolwiek odbiorowi. Na samym wierzchu, jakby z lukru, wyłania się ku nam postać barda. Taaak, tego nam trzeba, kogoś mistycznego, kto otworzy nam oczy – skromnego gościa z brodą ( gęsty zarost pojawił się u niego dopiero po czasie), który wypruje dla nas swoje flaki. Mangum, jak napompowany, stoi samotnie przed mikrofonem, wygrywając na swojej gitarze dość proste melodie, śpiewając przy tym, z przejęciem, słowa trudne, a zarazem prawdziwe. Głos drży od emocji, a oczy nie odklejają się od widowni. Zaraz pod pierwszą warstwą wybucha mnogość pomysłów, których połączenie w niekontrolowanych warunkach groziłoby srogim wybuchem: poczynając od szeroko pojętego folku ( zarówno w rozumieniu amerykańskim, jak i północnoeuropejskim), poprzez niedbałe lo – fi, psychodelę, punk, a kończąc na gunge’u. Gdzieniegdzie natkniemy się również na zatopione w tym wszystkim ciepłe dźwięki instrumentów dętych, organów, snującego się akordeonu oraz muzycznej piły Julian’a Koster’a, łącznie nadających całości nutę tradycjonalizmu, a finalnie odświeżających. Wbrew pozorom to nie jest recykling.
Dzisiaj to standard. Wyniki sprzedaży drugiego longplaya NMH wskazują, że to jeden z częściej kupowanych albumów wśród niezależnych wydawnictw końca lat 90-tych Jest wymieniany jest w większości ‚topów’ muzyki indie według najbardziej liczących się czasopism i portali. Tak więc, jako zjawisko społeczne nie jest już dzisiaj niczym zaskakującym, a jedynie zapisaną kartą historii. Mnie osobiście to nie zadowala. Chciałbym, żeby album ten był kasowany z masowej pamięci mniej więcej co roku, żeby można było na zawsze żyć tylko w jego utopijnej, kolażowej stylistyce.
Dajmy spokój słownictwu
Po lekturze powyższych akapitów (idąc moim tropem), w niejednej głowie może krystalizować się niedorzecznie oczywiste stwierdzenie, że za każdym osądem na temat geniuszu stoi kondycja środowiska odbiorców. Owszem, tak proste mogło to być jakiś czas temu, kiedy opinia mediów i ogółu społeczeństwa była czymś miarodajnym. W przypadku tak skrajnych słów jak ‚geniusz’ i ‚wariat’,to dzisiejszy twórca jest osobą, która ma najmniejszy wpływ na swój status. Czas pędzącego rozwoju mediów masowych i nieudolnego kopiowania informacji, sprawia, że ‚fama’ jest najprostszym sposobem, by beztalencie zostało czyimś guru, a jednostka wybitna sczezła na scenie w klubokawiarni. Ta śmiertelna kula, w wypadku Jeffa Manguma, po prostu chybiła. Wszystko dlatego, że jest on tytułowym Chłopcem o Dwóch Głowach , z których jedna (skrzypiącym głosem) wypowiada się nieskładnie, chaotycznie, a może nawet losowo – natomiast druga kleci zdania piękne i niosące ze sobą światłą historię. Ja rozumiem każdą z nich, tworząc tym samym swój obraz Mekki pokolenia indie.