KINKYOWL » Agata Omelańska Polski magazyn muzyczny online. Recenzje, relacje, wywiady komentarze. Sun, 17 Apr 2016 11:19:25 +0000 pl-PL hourly 1 http://wordpress.org/?v=4.3.1 Pierwsi artyści w line-upie Audioriver /pierwsi-artysci-w-line-upie-audioriver-kto-zagra-w-plocku/ /pierwsi-artysci-w-line-upie-audioriver-kto-zagra-w-plocku/#comments Fri, 22 Jan 2016 13:24:28 +0000 /?p=8009 Początek roku to wysyp informacji na temat line-up’ów polskich imprez muzycznych: znamy już pierwszych artystów Open’era i Tauron Nowa Muzyka, a w czwartek rąbka tajemnicy uchylił Audioriver. Jedenasta edycja płockiego festiwalu zapowiada się pod znakiem dobrego grania w wielu odcieniach elektroniki: na plaży nad Wisłą zaprezentują się m.in. Scuba, Gesaffelstein oraz duety Sigma i Gorgon City.

To dopiero sam początek festiwalowych ogłoszeń, ale jedno jest pewne: w tym roku na Audioriver będzie solidnie tupane. W Płocku z pewnością nie zabraknie elektronicznej różnorodności – usatysfakcjonowani będą i miłośnicy ciężkiego, mrocznego techno (Gesaffelstein), jak i spragnieni drum and bass’owej energii (Sigma, Frederic Robinson). W Płocku pojawi się również duet Gorgon City – choć Brytyjczycy mają na koncie tylko jeden album, współpracowali m.in. z MNEK, Katy B, Jennifer Hudson i Clean Bandit.

Festiwal szykuje również kilka niespodzianek. Polskę wreszcie odwiedzą Vril i Voiski, a w dodatku szykują dla swoich słuchaczy live act; na żywo zaprezentuje się również jeden z najlepszych performerów na scenie elektronicznej, Recondite. Swój występ na plaży nad Wisłą potwierdził również Scuba: wszyscy, którzy czekają na solidne techno na Audioriver, z pewnością nie będą zawiedzeni.

Audioriver odbędzie się 29-31 lipca 2016 w Płocku. Dwu- i trzydniowe karnety na festiwal dostępne są on-line oraz w sieci Empik w całej Polsce.

]]>
/pierwsi-artysci-w-line-upie-audioriver-kto-zagra-w-plocku/feed/ 0
Amy, Amy, Amy. Tak kocha (i upada) kobieta /amy-amy-amy-tak-kocha-i-upada-kobieta/ /amy-amy-amy-tak-kocha-i-upada-kobieta/#comments Tue, 25 Aug 2015 15:07:54 +0000 /?p=5328 Mówi się, że za sprawą artystów z Forever 27 Club w niebie musi dziś trwać najpiękniejszy z koncertów – w wieku 27 lat odeszli m.in. Janis Joplin, Jimi Hendrix, Kurt Cobain czy Jim Morrison. W 2011 roku do tego grona dołączyła Amy Winehouse, jedna z najbardziej utalentowanych piosenkarek jazzowych: Brytyjka od lat zmagała się z poważnym uzależnieniem od narkotyków i alkoholu, a każdy jej krok śledzony był przez żądnych sensacji paparazzi. W czwartą rocznicę śmierci artystki reżyser Asif Kapadia postanowił uczcić jej pamięć: w dokumencie Amy ukazał jej zupełnie inną, nieznaną mediom twarz.

Przyznam szczerze, że Amy to dokument nietypowy; nakręcony w nieco innym stylu, niż większość filmów biograficznych. To jedna z niewielu produkcji, w których skupiono się w całości na postaci Winehouse – jej barwnej osobowości, niezwykłym głosie i przerażająco smutnej historii miłosno-narkotykowej. Amy wspominają osoby z jej najbliższego otoczenia (rodzice, przyjaciele, menedżerowie czy producenci), ale zamiast łzawych wyznań pojawia się jedynie sam dźwięk. Jedynym wyjątkiem jest moment, w którym pokazany jest Blake Fielder-Civil niedługo po wyjściu z więzienia – i myślę, że jest to zabieg celowy, a nie niedopatrzenie ze strony reżysera. Widza uderza prostacki sposób, w jaki Fielder wypowiada się o swej byłej żonie, ale i ukazuje, na czym tak naprawdę opierała się ich relacja. Wiele obrazów z filmu Amy nie wymaga większego komentarza: to, co widz zobaczy i usłyszy, błyskawicznie daje mu do myślenia.

Winehouse nigdy nie chciała być gwiazdą, co zresztą wielokrotnie sama podkreślała. Chyba bym oszalała – mówiła nie raz, i wielokrotnie widać było, że sława ją peszy. Nie była przyzwyczajona do blasku świateł i bycia na celowniku wszystkich. Nie zamierzała opowiadać mediom o swoim życiu prywatnym – a że było ono dość burzliwe, paparazzi nie odstępowała jej na krok. Niezwykle smutne jest to, ze zamiast pięknych, profesjonalnych sesji dla magazynów, częściej publikowane są zdjęcia artystki pijanej do nieprzytomności. Media zniszczyły życie Winehouse: w momencie, kiedy piosenkarka przeżywała najgorsze chwile związane z rozwodem, dziennikarze uporczywie pytali ją o to, kiedy ukaże się nowa płyta. Paparazzi żywili się każdą informacją, gdzie można będzie zobaczyć Winehouse w strasznym stanie, z rozmazanym makijażem i w podartych baletkach. Wszyscy zabiliśmy Amy – krzyczała cztery lata temu okładka „Przekroju”. I myślę, że chyba coś w tym jest – jeśli następnym razem będziecie chcieli wejść na Pudelka, po obejrzeniu Amy poważnie się zastanowicie.

Winehouse dostała w darze głos, który teoretycznie nie mógł się u niej pojawić. Jak to się stało, że niewysoka Angielka żydowskiego pochodzenia śpiewa niczym czarna dziewczyna? Jazzowy talent Amy rozwijał się dzięki jej zamiłowaniu do dawnej muzyki – nie była w stanie znieść tego, co słyszała w radiu, wiec sama zaczęła śpiewać i komponować piosenki. Wychowywała się na płytach takich artystów jak Aretha Franklin, Tony Bennett czy Nina Simone; nawet jej wykonanie Happy Birthday brzmi jak rasowy, jazzowy kawałek. W filmie pojawia się hipoteza, że muzyka była jej sposobem na zapełnienie pustki spowodowanej rozstaniem jej rodziców – ojciec opuścił rodzinę, gdy Amy miała zaledwie kilka lat.

I Mitchell Winehouse pojawia się w filmie, ale w żadnym wypadku nie można postawić go za wzór ojcostwa. Zanim jego córka stała się sławna, kompletnie nie wyrażał nią zainteresowania, a gdy Amy zwróciła się do niego o pomoc w kwestii odwyku, stwierdził, że przecież nic na siłę. Z kolei matka artystki, Janis, wydaje się zupełnie nieobecna, jakby nieświadoma tego, co się działo z jej córką. Pazerność ojca i jego chęć zdobycia rozgłosu za wszelka cenę nie są wprost wyrażone w filmie, natomiast błyskawicznie można się tego domyślić. Dokument Kapadii zawiera m.in. fragmenty programu Moja córka Amy, w którym to Mitchell Winehouse wraz z ekipą telewizyjną odwiedził wyspę Saint Lucia, gdzie na odwyku przebywała artystka. Amy powoli dochodziła do siebie, odpoczywała na plaży z przyjaciółmi i w gronie zaufanych sobie osób – scena, w której nagle zostaje otoczona filmowcami, niezwykle daje do myślenia.

Amy Winehouse trudno było nazwać piękną, ale to nie uroda stanowiła o jej wartości. Dzięki filmom z prywatnej wideoteki poznajemy artystkę z zupełnie innej strony: jej ciepła, radosna i niezwykle serdeczna osobowość sprawiała, że ludzie czuli się przy niej po prostu dobrze. Była pełna energii, lubiła świńskie dowcipy, nie bała się szczerości i otwarcie mówiła to, co myślała. Owszem, nie stroniła od seksu i lekkich narkotyków, a w piciu otrzymywała tempa każdemu. Z drugiej strony wyłania się jednak obraz niezwykle wrażliwej dziewczyny, której uczucia stają się inspiracją dla bardzo oryginalnych, brzmiących jak poezja piosenek. Nie potrafię pisać o czymś, czego nie przeżyłam – mówiła Amy w wywiadach; jej teksty trzykrotnie zostały uhonorowane prestiżową nagrodą Ivor Novello Awards. Słuchając płyty Back To Black nie ma się najmniejszej wątpliwości, jaką historię opowiada.

Bardzo przykre (o ile nie przerażające) jest to, że postać Winehouse kojarzymy raczej z tabloidowych donosów: pijana, wyćpana i potwornie wychudzona gwiazda upada, a na jej nieszczęściu żerują nie tyle paparazzi, co jej własny mąż. To właśnie związek z Blakiem Fielder-Civilem był początkiem jej końca: połączyło ich pożądanie, choć oboje byli wtedy w innych związkach. Łatwo zauważyć, jak silnie opierali się na instynktach i zmysłowości; mimo burzliwej relacji, w 2007 roku zostali małżeństwem. Fielder-Civil praktycznie nie pracował; gdy udało mu się zdobyć jakiekolwiek pieniądze, natychmiast wydawał je na narkotyki i imprezy. W filmie wprost nazwany jest pasożytem, który bez skrupułów wykorzystuje i wydaje pieniądze swojej żony. To również on wciągnął Winehouse w heroinowe piekło i bez cienia skruchy się tym chwalił. Mimo wszystko Amy walczyła o jego miłość do końca i te walkę przegrała.

Nie ma co ukrywać: film Asifa Kapadii jest ciężki tematycznie, ale za to po wyjściu sali kinowej trudno wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo. Historia Amy porusza i wstrząsa do głębi; skłania ponadto do refleksji na temat show-businessu. Wielu marzy tylko i wyłącznie o jego plusach i zapomina, że potrafi być niezwykle kapryśny. Po obejrzeniu tego dokumentu jeszcze bardziej cieszę się, że nie jestem sławna. A ty: czy na pewno chcesz być gwiazdą?

]]> /amy-amy-amy-tak-kocha-i-upada-kobieta/feed/ 0 Na tropie Papierowych Miast /na-tropie-papierowych-miast/ /na-tropie-papierowych-miast/#comments Tue, 04 Aug 2015 14:50:08 +0000 /?p=4992 Każdy z nas był kiedyś w ogólniaku. Każdy z nas buntował się z mniejszą lub większą częstotliwością, zakochiwał się na zabój, pił pierwszy w życiu alkohol. Każdy z nas miał w końcu swoją grupę najlepszym przyjaciół, z którymi odreagowywał szkolne sprawy: nudne lekcje, sprawdziany, matury i inne bzdury. W amerykańskich liceach arcyważne jest jednak, z kim trzymasz – jesteś albo loserem, albo szkolną gwiazdą.

Głównego męskiego bohatera Papierowych Miast trudno jednoznacznie zakwalifikować do którejś z tych grup. Quentin, w filmie nazywany Q, jest spokojnym, poukładanym chłopakiem, który po ukończeniu liceum chce studiować medycynę. Plan na życie już ma – praca, dom, żona i pociechy obowiązkowo przed 30-tką. Jednocześnie wciąż żywi uczucie do Margo Roth Spiegelman, sąsiadki-rówieśniczki, niegdyś towarzyszki dziecięcych zabaw. W liceum ich drogi jednak się rozeszły, ale Quentin nie może o niej zapomnieć. Margo obraca się jednak w kręgu zupełnie innych ludzi, a jego zdaje się nie zauważać. Do czasu.

Wszystko zmienia się, gdy pewnej nocy Margo ponownie odwiedza Quentina. Okazuje się, że dziewczyna potrzebuje jego pomocy, ba! – w tej sytuacji może liczyć tylko na niego! Razem ruszają w najlepszą nocną akcję, jakąś Q. miał okazję przeżyć; wiele rozmawiają, porównują swoje życia, pozwalają, by wróciły wspomnienia… A następnego dnia Margo znika. Bez słowa, bez śladu. By ją odnaleźć, Quentin zrobi wszystko – nawet uda się w szalona podróż na drugi koniec Stanów Zjednoczonych. A wszystko to tuż przed balem maturalnym, jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu młodych Amerykanów.

Papierowe Miasta to ekranizacja powieści Johna Greena, autora znanego m.in. z książki Gwiazd naszych wina. Film ukazuje wszystkie odcienie dorastania – szkolną codzienność, pierwsze związki, szalone imprezy tuż u progu dorosłości. To również ciekawe spojrzenie na nastoletnią Amerykę, na mentalność młodzieży w USA: co jest dla niej ważne? Czy ma jakieś wartości w życiu? Jak radzi sobie z problemami? W ogólniaku ma się tę niesamowitą, młodzieńczą wiarę, że wszystko jest możliwe; że marzenia się spełniają i że warto o nie walczyć. Jednocześnie wielu młodych ludzi jest niepewnych siebie oraz tego, czego chcą w życiu – a tu cały świat oczekuje, by byli zdecydowani, nastawieni na sukces, zawsze i wszędzie wygrywali. Mają najnowsze modele iPhone’ów, jeżdżą drogimi autami, szybko zdobywają pieniądze. Są jednak bardzo zagubieni w świecie, który tak wiele im oferuje, a oni bez zastanowienia to przyjmują. Wartości? Ale jakie wartości? W amerykańskich szkołach bardziej liczy się przynależność do grupy, a bal maturalny to właściwie najważniejszy punkt liceum.

Takiemu myśleniu zdecydowanie sprzeciwia się Margo – jest niespokojnym duchem, zupełnie niepoukładaną nastolatką. Z jej problemami może identyfikować się spora grupa młodych odbiorców; w tym wieku każdy ma swoje dylematy, kwestionuje nakazy i zakazy. Nie jest to jednak dziewczyna z problemami – ona po prostu szuka siebie… i wciąż nie może znaleźć. Naprawdę się buntuje, czy tylko chce zwrócić na siebie uwagę? Jej rodziców wątpliwie można postawić za wzór wychowania: sprawiają wrażenie, jakby już przyzwyczaili się do ciągłych ucieczek córki. Nawet grupa przyjaciół, z którą Margo trzyma się dość blisko, zawodzi – tam wszyscy wzajemnie się kochają i nienawidzą. Wszystkie wartości, które wyznają, są płytkie, powierzchowne, papierowe właśnie. Jedyną osobą, na którą może liczyć bohaterka, jest jej młodsza siostra Ruthie. Oraz Quentin.

Dobrze, że Papierowe Miasta nie są kolejnym, cukierkowym obrazkiem. Owszem, z paru dość przewidywalnych schematów można było zrezygnować, ale nie burzą one ogólnego wrażenia o filmie. Bardzo pochwalę grę aktorską Cary Delevingne, i o ile nie jestem jej jakąś wielką fanką, muszę przyznać, że bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Zazwyczaj grające w filmach modelki wypadają blado (jeśli nie koszmarnie), natomiast młoda Brytyjka daje sobie radę i wypada bardzo realistycznie. Powiem nawet, że w tej roli nie wyobrażałabym sobie nawet kogoś innego, niż Cara. Bardzo dobrze wczuła się w postać i ma się wrażenie, że dała Margo część swojej niepokornej duszy. Jej sprzymierzeńcem jest w dodatku nietypowa, surowa uroda, która to właśnie uczyniła z niej modelkę.

Po Papierowych Miastach nie spodziewałam się zbyt wiele. O ile sama fabuła brzmiała zachęcająco, to znając typowe, amerykańskie kino dla młodzieży nie oczekiwałam wybitnej rozrywki. Przyznaję, że byłam zupełnie zaskoczona i z przyjemnością zmieniłam zdanie. Dawno nie oglądałam tak ciepłego, pozytywnego i skłaniającego do refleksji nad własną młodością życiem filmu! Można się zarówno pośmiać, jak i wzruszyć; choć film nakręcony jest „z jajem”, zachowuje swoje bardzo ważne przesłanie. Żałuję jedynie, że nie skupiono się bardziej na wątku głównej bohaterki – dlaczego tak właściwie Margo wciąż ucieka? Co tak naprawdę siedzi w jej głowie, czego się boi? Gdyby pogłębiono jej portret psychologiczny i pokazano sceny widziane z jej perspektywy, dałoby się lepiej zrozumieć przyczyny takiego, a nie innego zachowania. W oczach Margo odbija się jednocześnie i sprzeciw wobec oczekiwań świata, i chęć odnalezienia siebie. W filmie przedstawiono jedynie, „że taka jest” i „na taką wyrosła”.

Gratulacje należą się reżyserowi, Jake’owi Schreierowi, który na swoim koncie ma takie produkcje jak Robot i Frank czy serial Alpha House. To pierwszy bardziej komercyjny film w jego dorobku i przyznaję, że całkiem udany. Aktorzy pierwszoplanowi (Nat Wolff i Cara Delevingne) zostali bardzo dobrze dobrani, trochę zastrzeżeń mam do charakteryzacji pobocznych bohaterów – w porównaniu do protagonistów wydaje się, że są jeszcze dziećmi. Bardzo pochwalę za to ścieżkę dźwiękową – usłyszymy na niej utwory m.in. HAIM, Vampire Weekend, Sam Bruno czy Galantis. Muzyka optymistyczna, pełna energii i bardzo dobrze pasująca do młodzieżowego klimatu filmu; za selekcję propsy dla Kevina Weavera i Season Kenta. Fragment filmu, kiedy to Margo i Quentin jadą ulicami Orlando, a w tle słychać Lost It To Trying Son Lux to naprawdę piękny moment. Obowiązkowo muszę powtórzyć tę scenę w moim aucie ;)

Jeśli szukacie niebanalnego filmu o nastolatkach, zdecydowanie polecam Papierowe Miasta. Nie ma w nim wszechobecnej głupoty czy nagości – owszem, pojawiają się w nim humorystyczne momenty czy poruszane są kwestie seksu – ale podane są w subtelnej formie. Przede wszystkim jednak film daje do myślenia i stawia przed widzami pytania, na które sami muszą sobie odpowiedzieć. Proces dojrzewania nigdy nie był łatwy, ale dzięki Papierowym Miastom można lekko zajrzeć do świata nastolatków i spróbować trochę ich zrozumieć.

]]>
/na-tropie-papierowych-miast/feed/ 0
Elektronicznie w Gnieźnie – GAMMA Festival 2015 /elektronicznie-w-gnieznie-gamma-festival-2015/ /elektronicznie-w-gnieznie-gamma-festival-2015/#comments Tue, 28 Jul 2015 15:57:07 +0000 /?p=4806 Miłośnicy elektroniki w plenerze już zacierają ręce! Zbliża się kolejna, letnia impreza pełna doskonałej muzyki na świeżym powietrzu – 15 i 16 sierpnia wszystkie drogi prowadzą do Gniezna. Na terenie parku Gnieźninek odbędzie się druga edycja GAMMA Festival, na którym zagrają m.in. MIN t, Bloki, Gathaspar czy Gorje Hewek. To event, które łączy w sobie doznania nie tylko muzyczne: warsztaty, prelekcje czy projekcje filmowe pobudzą wszystkie wasze zmysły.

GAMMA Festival to ogólnopolskie wydarzenie muzyczne, które łączy doznania zmysłów: słuchu, wzroku, smaku i zapachu. To okazja, by lepiej poznać i zrozumieć współczesną muzykę elektroniczną, a jednocześnie pobudzić zainteresowanych kulturą i sztuką. Piękna, zielona i tajemnicza przestrzeń parku miejskiego Gnieźninek stanie się sceną pulsującej i ciekawej elektroniki. W przerwie od tanecznych szaleństw będzie można wziąć udział w warsztatach, obejrzeć ciekawe filmy czy odpocząć na leżaczku i skosztować pyszności przygotowanych przez gnieźnieńską restaurację White Taste.

Elektronika jest gatunkiem bogatym i barwnym, więc podczas festiwalu będzie można usłyszeć wiele różnych jej odcieni. W line up’ie znajdziemy licznych polskich dj’ów, ale na GAMMA zagrają również zagraniczni goście. Na pierwszej scenie usłyszymy wiele słonecznego grania spod znaku deep house’u, minimalu czy techno. Wystąpią na niej m.in. Gorje Hewek z wytwórni All Day I Dream – melodyjne, ciepłe brzmienia to jego specjalność i jestem pewna, że doskonale wpasują się w wakacyjny klimat festiwalu.

Pojawi się również Gathaspar, dj z Monachium, który swoja muzykę określa jako mystical electronic movement: jest nastrojowa i ładnie buja, ale potrafi również być rytmiczna i taneczna. Wśród polskich dj’ów usłyszymy na pewno ekipy z Szajse Records i Eye SEE You. Vladimir Kozakov, Stinson, Inpulzz, Stashkov i Rain grywali już w poznańskim LAB-ie i Twojej Starej, więc spodziewać się można ciekawej selekcji. Na dobrze podane techno liczę zaś u Exilima, Wojtka Chlosta i Dominika Wolffa.

Scena druga będzie mniejsza, bardziej kameralna, ale za to usłyszymy na niej dwa świetne live acty od MIN t i duetu Bloki. Martyna Kubicz została niedawno okrzyknięta muzycznym odkryciem przez K MAG – jej brzmienie łączy melodyjny minimal, taneczny house i rozmarzony ambient, a w tym roku miała okazję wystąpić m.in. w warszawskim Temat Rzeka, Morning Glory Concerts w Dreźnie czy na Open’erze. Bloki zaś znani są ze swoich subtelnych brzmień i klimatycznego wokalu; ich muzyka łączy elementy neo-soulowe, elektroniczne czy hip-hopowe. Niedawno wydana EP-ka Dance that! robi bardzo dobre wrażenie i występ tego duetu to mój must hear. Na drugiej scenie zaprezentują się również Micromission i Kamil Seta z ekipy Sono – wczesnym rankiem czekam na dobrą elektronikę w ich wydaniu! Po festiwalowych szaleństwach GAMMA zaprasza na afterparty – w niedzielę od 11 rusza Piknik Delta w Altanie.

GAMMA Festival odbędzie się 15-16 sierpnia w Gnieźnie; scena kameralna na Altanie startuje w sobotę o 10, zaś mainstage o 14. Bilety można zamówić na Biletomat.pl (KLIK), a więcej informacji znajdziecie na Facebooku (KLIK).

Organizatorem wydarzenia jest Stowarzyszenie Ośla Ławka, a projekt współfinansowany jest ze środków Urzędu Miasta Gniezna w ramach Królewskiego Festiwalu Artystycznego. Festiwalowi partnerują Miasto Gniezno, Muzeum Początków Państwa Polskiego, We Spin, White Taste, Buenos, Rebell Cola i Akademia Edukacji Kreatywnej. Do zobaczenia w Gnieźnie!

]]>
/elektronicznie-w-gnieznie-gamma-festival-2015/feed/ 0
Rewolucja turkusowego kwadracika. Felieton Agaty Omelańskiej /rewolucja-turkusowego-kwadracika-felieton-agaty-omelanskiej/ /rewolucja-turkusowego-kwadracika-felieton-agaty-omelanskiej/#comments Fri, 19 Jun 2015 13:40:36 +0000 /?p=3918 Końcem marca muzyczne social media były świadkiem dość osobliwego wydarzenia – wieszczono rewolucję i upadek Spotify, a inicjatywę poparły takie sławy jak Madonna, Chris Martin, Jack White, Daft Punk czy Kanye West. Zaczęła się kampania najnowszego biznesu Jaya Z: należący do znanego rapera serwis Tidal miał zatrząść branżą muzyczną i na dobre zmienić oblicze streamingu. Z zaciekawieniem obserwowałam co rusz zmieniające się na turkusowy kwadracik zdjęcia profilowe wielu artystów i zaczęłam się zastanawiać: będzie rewolucja? Czy Tidal naprawdę jest tak dobry, jak go zachwala właściciel, i czym różni się od innych serwisów streamingowych? A wreszcie: za co płacimy to 20 dolarów miesięcznie?

Zacznijmy od wyjaśnienia sobie, czym jest ten cały Tidal. To serwis streamingowy, który oferuje muzykę i teledyski w bezstratnej kompresji dźwięku. Powstał w 2014 roku jako własność szwedzko-norweskiej spółki Aspiro, którą rok później wykupił Jay Z. Była ona właścicielem m.in. serwisu WiMP, który automatycznie stał się własnością rapera. Bazując na subskrypcji, Tidal oferuje swoim użytkownikom dostęp do ponad 25 milionów utworów oraz 75 000 wideoklipów (oczywiście, jedynie tych artystów, którzy związani są z trzema największymi wytwórniami na świecie: Universal, Sony i Warner). Platforma dostępna jest w ponad 31 krajach, w tym również w Polsce, więc można śmiało wypróbować propozycję Jaya Z.

Wielkie słowa, ważne nazwiska

Patrząc wstecz, każdy ważny ruch w historii zaczynał się od niewielkiej grupy, która miała określoną wizję – wizję, by zmienić status quo. Naszą wizję zaczynamy realizować dzięki pierwszemu krokowi. Pierwszy krok rozpoczyna się dziś, dzięki platformie Tidal.

Oto fragment deklaracji, którą podpisały liczne gwiazdy muzyki, w tym Madonna, Calvin Harris, deadmau5, Nicki Minaj, Kanye West, Beyonce czy Rihanna. 30 marca 2015 zebrani na wielkiej konferencji dziennikarze i przedstawiciele branży byli świadkami narodzin nowej, niezmiernie ważnej inicjatywy, która zmieni na dobre „obecny porządek”. Artystom oddać ich utwory (i pieniądze z nich płynące!), słuchaczom zaś zagwarantować muzykę w doskonałej jakości, zupełnie jak na płycie. Bogu oddajcie to, co boskie, a Cezarowi to, co należy do Cezara.

Oczywiście portal Buzzfeed zdążył już solidnie obśmiać Jaya i jego pomysł, opisując kampanię promocyjną jako „nieprawdopodobnie wysokie stężenie przechwałek”. Przyznać trzeba, że amerykański serwis rozrywkowy miał trochę racji, bowiem deklaracja Tidal pełna jest górnolotnych, natchnionych wizji zmieniania branży muzycznej. Abstrahując od faktu, że słowa „zmienić odwieczny status quo” bardzo zalatują illuminackim „zburzeniem obecnego porządku świata”. Kto oglądał słynnych Illuminatów w przemyśle muzycznym doskonale wie, o czym mówię – i mam spore przypuszczenia, iż taki, a nie inny tekst deklaracji to nie przypadek.

Zanim jeszcze „Avengers branży muzycznej” zebrali się na konferencji, po sieci na dobre hulał już hashtag #TidalForAll, a w ramach poparcia wielu artystów zmieniło swoje zdjęcia profilowe na turkusowy kwadracik. Pytanie, czy oprócz szlachetnych intencji i dbania o dobro (oraz portfele) muzyków, Tidal rzeczywiście mógłby aż tak zrewolucjonizować branżę?

Spotify killer

Innowacji w sumie niewiele. Design aplikacji bardzo przypomina ten znany ze Spotify: jest szaro-czarno, metalicznie, trochę bardziej elegancko; różni się jedynie wyglądem playerków i nieco słabą wyszukiwarką. Na platformie znajdziemy wiele artykułów związanych z wydarzeniami w muzyce czy playlist, jednak ich wczytanie zajmuje trochę czasu – nawet przy dość szybkim łączu internetowym zdarza się, że wyskakuje ikonka ładowania. Jednak jakość oferowanej muzyki rzeczywiście robi wrażenie: porównując znów ze Spotify, który standardowo oferuje 96 kb/s, Tidal może pochwalić się transmisją aż 1141 kb/s. Bardzo porządny FLAC, ale nie udało mi się dotrzeć do informacji, ile może ważyć pojedynczy utwór lub teledysk.

Dźwięk w jakości HD, doskonały odbiór muzyki, a wszystko to za 20 dolarów / funtów miesięcznie. Brzmi wspaniale, ale cóż takiego niezwykłego znajduje się w Tidal? I czy w dobie wszechobecnego streamingu kolejny serwis tego typu cokolwiek znaczy? Przede wszystkim należy podkreślić, że istotnie zmienił się sposób konsumowania muzyki: przestaliśmy kupować płyty, słuchamy playlistowo, a nie albumowo. Jednak w kwestii darmowego dostępu do utworów nawet samo środowisko muzyków ma różne opinie.

Streaming to coś dobrego. By notowania list przebojów były wiarygodne, powinny również uwzględniać sposób, w jaki „konsumuje się” muzykę, a zatem i streaming. Popularność tego typu serwisów jest jak najbardziej pozytywna: za ich pomocą niezależni muzycy zdobyli całe rzesze fanów w zasadzie zerowym kosztem promocji,

mówi Dan Smith z formacji Bastille. Z drugiej strony pojawiły się zarzuty, że streaming to psucie rynku, śmierć dla płyt i rychły upadek branży muzycznej. Przeciętny słuchacz nie jest w stanie wychwycić różnicy między użytymi w trakcie nagrywania mikrofonami – a szczerze mówiąc, jest mu całkowicie obojętne – i jeśli może sobie posłuchać za darmo najnowszej płyty Madonny, to czemu nie? Temu właśnie miał stawić czoła Tidal: zapowiadał, że całkowity koszt z subskrypcji będzie wędrował do kieszeni muzyków. Dla odróżnienia, Spotify płaci artystom od 0,6 do 0,85 centa za odsłuchanie piosenki. Nie ma co ukrywać: kokosów nie ma.

Oczekiwania vs. rzeczywistość

Żeby było jasne: również jestem za tym, by artyści byli pełnoprawnymi właścicielami swojej muzyki i otrzymywali należne im wynagrodzenie. Co prawda nie kupuję już aż tylu płyt, co kiedyś, a ze Spotify korzystam codziennie, ale dla mnie to znak czasów. Zdarza się, że dziennikarze muzyczni nie dostają nawet płyt: owszem, do recenzji otrzymują materiał od wytwórni, ale jest to najczęściej jedynie odsłuch w streamie. Można się burzyć, ale to coraz częściej obecna praktyka w branży.

Doceniam szlachetne zamiary Jaya Z i jego chęć zmiany przemysłu muzycznego. Piractwo trzeba zwalczać, a trzymanie w rękach dopiero co kupionej płyty jest uczuciem nieporównywalnym do niczego innego na tym świecie. Za najrozsądniejszy uważam streamingowy kompromis: płacę więcej, ale mam wcześniej album ulubionego artysty w HD.

Niestety, sam Tidal nie zbiera zbyt dobrych opinii wśród jego użytkowników. Gorąco zrobiło się zwłaszcza po ostatnim niewypale z najnowszym teledyskiem Madonny – dostępny jedynie na platformie klip do Bitch I’m Madonna w pewnym momencie… się zacinał. Całe HD diabli wzięli. Krytyka była tak silna, że Tidal wypadł z zestawienia 20 najpopularniejszych appek na iPhone’a w USA, podczas gdy konkurenci, Spotify i Pandora pięły się coraz wyżej.

Również i muzycy nie zostawiają na serwisie suchej nitki. Lily Allen na swoim Twitterze napisała wprost, że jest za drogi w porównaniu do konkurencyjnych , a poza tym oferuje jedynie albumy najpopularniejszych obecnie artystów. Marina Diamandis, wokalistka Marina and the Diamonds przyznała, że Tidal przypomina korporację rekinów biznesu. Przecież artyści zrzeszeni na platformie już i tak są wystarczająco bogaci. Powinni skupić się na wspieraniu muzyków i z tego uczynić myśl przewodnią serwisu; na uwagę znacznie bardziej zasługują mniej znane zespoły. Jak zwykle ostry (i gotowy do uszczypliwych uwag) Noel Gallagher trafił w samo sedno: Czy oni naprawdę myślą, że są pieprzonymi Avengersami? I myślą, że naprawdę uratują ten pieprzony świat?!

Cóż, żeby ratować świat, trzeba mieć na to pomysł, środki i niezwykle sprawnie działający modus operandi. Najwidoczniej pieniądze Jaya Z i znane nazwiska to nie wszystko, a sądząc po potknięciach wizerunkowych, Tidal długo będzie jeszcze walczył o swoją pozycję w branży. Rewolucja turkusowego kwadracika trochę nie wypaliła i, jak do tej pory, celów nie osiągnęła.

]]>
/rewolucja-turkusowego-kwadracika-felieton-agaty-omelanskiej/feed/ 0
TECHNOlogic & Berlin Ekspres Kolektiv pres. Kaskada Open Air /technologic-berlin-ekspres-kolektiv-pres-kaskada-open-air/ /technologic-berlin-ekspres-kolektiv-pres-kaskada-open-air/#comments Mon, 15 Jun 2015 10:48:53 +0000 /?p=3757 Dwa dni, 27 artystów, niezliczone godziny wyselekcjonowanej muzyki, a wszystko to blisko natury. Berlin Ekspres Kolektiv i TECHNOlogic łączą siły, by zaserwować ciekawą elektronikę w pięknych okolicznościach przyrody. Podczas Kaskada Open Air nad Jeziorem Kierskim wystąpią dj’e z Niemiec, Francji i Polski, m.in. Aparde, Jozak Sander, Redroom, El’mirka czy Marcin Czubala. Festiwal potrwa od 26 do 28 czerwca – tę datę należy obowiązkowo wpisać do kalendarza!

Słońce, plaża i doskonała muzyka w tle – letni festiwal nie może brzmieć lepiej. Położone w zachodniej części Poznania Jezioro Kierskie znane jest ze swoich urokliwych terenów, doskonałych warunków do windsurfingu czy innych plażowych atrakcji. Końcem czerwca stanie się zaś areną Kaskada Open Air i zabrzmi dźwiękami różnorodnej elektroniki: letnia propozycja Berlin Ekspres Kolektiv i TECHNOlogic to niepowtarzalna okazja, by usłyszeć najlepszych dj’ów z Polski i zagranicy. Oprócz samej muzyki festiwal promuje również aktywne spędzanie czasu na świeżym powietrzu – będzie można popływać kajakiem, na rowerze wodnym lub spróbować swoich sił na fly boardzie.

Na dwóch scenach, plażowej i kominkowej, zaprezentują się artyści m.in. z C&C Bookings, Sisyphos, Stil vor Talent czy Audiopole; te nazwy są gwarancją interesującego, pełnego dobrego beatu festiwalu. Zagrają dobrze znani z BERLin RAVE Michał Gutkowski, Capo (połowa duetu MODULE), Redroom, Shari Vari, Goga M czy Jozak Sander – zdecydowanie będzie czego posłuchać. Pierwszy raz na imprezie organizowanej przez Berlin Ekspres Kolektiv wystąpią El’mirka, Marcin Czubala, Kuba Jeske i Juniore. Największą gwiazdą festiwalu będzie z pewnością Aparde, elektroniczna doskonałość słynnej wytwórni Stil vor Talent.

Kaskada Open Air rusza w piątek, 26 czerwca, o 17; oficjalnie zakończy się w niedzielę koło południa (nieoficjalnie – kto wie). Festiwal odbędzie się na terenie hotelu Kaskada przy ul. Międzyzdrojskiej 37 w Poznaniu. By zakupić bilet, należy wysłać maila na adres: [email protected] – rozpiska cenowa i inne informacje znajdują się na facebookowym wydarzeniu (KLIK).

]]>
/technologic-berlin-ekspres-kolektiv-pres-kaskada-open-air/feed/ 0
Nie gryź ręki, co jeść daje. Felieton Agaty Omelańskiej /nie-gryz-reki-co-jesc-daje-felieton-agaty-omelanskiej/ /nie-gryz-reki-co-jesc-daje-felieton-agaty-omelanskiej/#comments Wed, 10 Jun 2015 09:55:07 +0000 /?p=3664 Niezbyt dobrą passą może pochwalić się ostatnio Marijus Adomaitis, znany lepiej jako Ten Walls. W zeszłym tygodniu falę oburzenia wywołał opublikowany na jego Facebooku bardzo kontrowersyjny wpis – litewski producent i dj ostro wypowiedział się na temat środowisk homoseksualnych. Nie poprzestał jedynie na krytyce: społeczność LGBT nazwał „ludźmi odmiennej rasy” i porównał ją z pedofilią.

Produkowałem kiedyś muzykę dla jednego litewskiego artysty. Próbował wyprać mi mózg, twierdząc, że nie muszę być taki konserwatywny i nietolerancyjny w stosunki do „nich”. Kiedy jednak zapytałem go „Co byś zrobił, gdybyś zdał sobie sprawę, że Twój 16-letni syn uprawia seks analny ze swoim chłopakiem?”, nie odpowiedział.

Dobre lata 90-te. Tacy ludzie, innej rasy, byliby naprostowani.

Podczas jednego z moich pierwszych występów w Irlandii, w drodze do hotelu zobaczyłem kościół z ogrodzeniem przyozdobionym dziecięcymi bucikami. Oczywiście zastanawiałem się, o co chodzi. Ksiądz masowo gwałcił małe dzieci, a kłamstwo przez wiele lat było ukrywane. Niestety, ludzie innej rasy będą dalej to robić; wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nic z tym nie robi.

Co ten Ten Walls?

Moją reakcją na post Ten Wallsa był opad kopary do samej ziemi – i, jak słusznie przypuszczałam, był niezwykle bolesnym strzałem w stopę. Ukazał się zupełnie bez kontekstu czy odniesień do jakiegoś konkretnego wydarzenia związanego z homoseksualizmem; podejrzewam, że Adomaitisa solidnie poniosło i stąd tak agresywna reakcja. Nie wiadomo, co było przyczyną postu o takiej treści, lecz żadne, nawet bardzo emocjonalne powody jej nie usprawiedliwiają.

Nie dziwi również fakt, że w branży zawrzało, a na Ten Wallsa wylany został kubeł pomyj. Oburzeni fani wytykają Litwinowi, iż zapomniał o korzeniach granej przez siebie muzyki i jawnie bojkotują jego produkcje. Nie szczędzą przy tym bardzo ostrych słów: idiota, homofobiczny dureń, ignorant z ciemnogrodu. popełnił karierowe samobójstwo. Złośliwi użytkownicy Last.fm zmienili nawet profilowe zdjęcie Adomaitisa i w jego miejsce wkleili tęczową flagę, symbol środowisk LGBT.

Silnie zareagowali również dj’e z branży, a festiwale Creamfields, Pitch i Sonar momentalnie usunęły go ze swoich line up’ów. Berlin Festival, na którym muzyk grał niespełna 2 tygodnie temu, umieścił na Facebooku wpis o wolnej od jakichkolwiek uprzedzeń postawie organizatorów festiwalu. Mało tego, wytwórnia Phonica Records odmówiła wydawania najnowszych nagrań Adomaitisa. Zbrodnia i kara? Raczej poważna wizerunkowa wtopa oraz jej bolesne konsekwencje.

O co tyle hałasu?

Wyjaśnić trzeba sobie jedną, bardzo ważną kwestię: mocno zakorzeniona w środowisku homoseksualistów muzyka klubowa od zawsze była wolna od uprzedzeń. W subkulturze rave płeć, rasa, kultura czy orientacja seksualna nie grają roli; „inność” traktowana jest właśnie jako normalność. Nieodłącznym elementem sceny elektronicznej było i jest środowisko LGBT, a podważając pierwszą i najważniejszą zasadę, hasło PLUR (Peace, Love, Unity, Respect), Ten Walls poważnie się im naraził.

Można stanąć w obronie świętej wolności słowa i tego, jak można oceniać producenta na podstawie poglądów – i to jeszcze w branży, w której słowa nie mają tak wielkiego znaczenia. Ja spoglądam na case Ten Wallsa również z PR-owej perspektywy… i łapię się za głowę. Facebook i inne kanały social media absolutnie nie są miejscem do wyżywania swoich frustracji. Niepokoi również fakt, iż wielu młodych, utalentowanych artystów za metodę promocji wybiera obrażanie innych. Zanim Azealia Banks wydała pierwszą płytę, każdy znał jej nazwisko i wiedział, że ta amerykańska raperka „nienawidzi białych, grubych Amerykanów”, a rząd USA to „jedno wielkie bagno”. Jestem zdania, iż talent broni się sam i nie ma potrzeby sięgania po tak niskie zagrywki, jak ubliżanie innym. W przypadku Ten Wallsa jego post uderza podwójnie, bo bardzo cenię jego styl i brzmienie. Dlaczego tak dobry muzyk krytykuje środowisko, które jest nieodłącznie związane z kulturą klubową? Nie gryzie się ręki, która jeść daje.

Jakiejkolwiek dziedziny artystycznej by się nie wybrało, są granice, których się nie przekracza. Tym bardziej, iż muzyk to osoba publiczna i może kreować wśród grona swoich odbiorców określone postawy. Nikogo nie trzeba przekonywać, że jego odpowiedzialność za słowa jest znacznie większa, niż przeciętnego człowieka. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę – trzeba zdawać sobie sprawę z konsekwencji wypowiedzianych słów, a Ten Walls ewidentnie przekroczył granicę. Nie dobrego smaku, nawet nie politycznej poprawności – niejako zanegował wartości środowiska muzyki elektronicznej. Z drugiej jednak strony ta sprawa wywołała ogromne zainteresowanie, a o Litwinie zrobiło się naprawdę głośno. Wystarczy zerknąć na skok zainteresowania jego osobą w social media (Facebookowy profil osiągnął najwyższy jak do tej pory wskaźnik popularności od wiosny 2014, kiedy to wydany został singiel Walking With Elephants). Pytanie tylko, czy taką popularność miał na myśli Ten Walls.

Zażegnać kryzys

Niemniej jednak Adomaitis poszedł po rozum do głowy, skandaliczny wpis usunął i wystosował oświadczenie, w którym przeprosił fanów za „post, który był nie do przyjęcia”. Zapowiedział również, że jak na razie powstrzyma się od występów na żywo i skupi się na nagrywaniu. Przewrotnie zastanawiam się jednak, czy Ten Walls będzie miał do czego wracać, bo taką „bombą” zraził do siebie bardzo wielu.

Z drugiej strony można przyjrzeć się sprawie sprzed kilku tygodni, kiedy to za swoje poglądy polityczne z line up’u Life Festival Oświęcim został usunięty Goran Bregović. Kontrowersyjne wypowiedzi muzyka na temat koncertu na Krymie stały w sprzeczności z ideami festiwalu i dlatego też organizator odwołał jego występ. Jednak tak, jak Bregović nie jest politykiem, tak samo Ten Walls nie jest odpowiednią osobą do krytykowania środowisk homoseksualnych. Tym bardziej, iż tą jedną wypowiedzią prawdopodobnie wbił sobie gwóźdź do muzycznej trumny.

]]>
/nie-gryz-reki-co-jesc-daje-felieton-agaty-omelanskiej/feed/ 0
3 dni na Kreuzbergu. Berlin Festival 2015 – relacja /3-dni-na-kreuzbergu-berlin-festival-2015-relacja/ /3-dni-na-kreuzbergu-berlin-festival-2015-relacja/#comments Fri, 05 Jun 2015 19:05:54 +0000 /?p=3587 Na trzecią część mojej majówki wybrałam się do Niemiec – na tegorocznym Berlin Festival po prostu trzeba było się pojawić! 3 dni spędzone na Kreuzbergu wypełnione były świetną muzyką i nieporównywalną z żadnym innym eventem atmosferą. 10. edycja festiwalu musiała odbyć się z przytupem – na sześciu scenach wystąpiło 90 artystów, w Arena Park bawiło się ponad 15 000 osób, a bogaty line up zadowolił zarówno fanów elektroniki, jak i hip hopu czy innych brzmień.

Przez wszystkie dni najczęściej wybieranym przeze mnie miejscem była scena Main – zarówno ze względu na występujących na niej wykonawców, jak i samo jej położenie. Gdy wychodziło się z niej o wczesnych godzinach porannych, miało się niesamowitą okazję zobaczyć wschód słońca nad rzeką… i uderzyć na kolejną imprezę na plażowej scenie Club der Visionare. Choć nie udało mi się dotrzeć do wszystkich atrakcji Arena Park, bardzo pochwalę ich bogactwo – był i kącik foodtruck’ów dla smakoszy, zajęcia taneczne, budki fotograficzne, makijażystki czy warsztaty z plecenia wianków.

Dzień pierwszy: elektroniczny początek!

Piątek zapowiadał się w stu procentach elektronicznie – tego wieczora na Mainstage zaprezentowali się Tiga, GusGus, Marek Hemmann i Ten Walls. Różnorodne odcienie elektroniki brzmiały dobrze i ciekawie; line up ułożony był od bardziej klubowego bujania aż po minimalowe szaleństwa. Tiga zagrał z dobrą energią (starsze kawałki w nowej, wspomaganej silnym basem wersji – petarda!) i dobrze rozbujał scenę. Po GusGus spodziewałam się dobrego występu pełnego pulsującego rytmu i tak też było; bardzo pochwalę wybrane na ten wieczór utwory. Marek Hemmann nieco mnie zaskoczył, bo do tej pory znałam raptem kilka jego kawałków, a podczas Berlin Festival miałam przyjemność usłyszeć go w pełnej krasie. Mimo wielu zmian tempa set brzmiał spójnie i z pazurem.

Nie ukrywam, że najbardziej czekałam na Ten Walls – tego litewskiego dj’a poznałam dzięki piorunującemu kawałkowi Walking With Elephants. Nie rozczarowałam się, bowiem jego godzinny set był wysublimowany i tajemniczy; usłyszałam m.in. Requeim, Gotham czy najnowszy utwór, Sparta.

Dzień drugi: mistrzowski Dixon, niespecjalny Kalkbrenner

Niestety nie udało mi się dotrzeć ani na seta Howling, ani Pan Pot – trochę przedłużył nam się after ;-), i pojawiłam się dopiero na występie Cheta Fakera. Lubię tego australijskiego wokalistę, ale nie szaleję za nim jakoś specjalnie, stąd mój średni entuzjazm. Mam również parę uwag co do nagłośnienia, bowiem drugiego dnia ewidentnie było coś nie tak z dźwiękiem. Problemy ze zbyt silnym basem pojawiły się zarówno u Cheta, jak i u występującego po nim Jamesa Blake’a. Brytyjczyk nieco mnie zaskoczył, bo zawsze kojarzyłam go ze spokojnymi utworami z post-dubstepowymi elementami, a w Berlinie usłyszałam kilka silnie elektronicznych bitów. Zmiana wytwórni na R&S Records to zdecydowanie dobry krok w jego karierze – nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że James jeszcze nie do końca znalazł swój styl muzyczny.

Nie zachwycił mnie Fritz Kalkbrenner – jak dla mnie grał dość przewidywalnie i nie usłyszałam niczego specjalnego. Niezbyt dobre wrażenie szybko zmienił występ Âme, ich set był prawdziwym półtorej godziny czystego szczęścia! Wieczór wygrał zaś Dixon, który sprawił, że wyszłam z butów (i niemalże stanęłam obok) – byłam pod ogromnym wrażeniem jego gry i świetnej energii. Zaczął spokojnie, a później co rusz zaskakiwał elektryzującymi rytmami. Dla mnie mistrz!

Dzień trzeci: Elektronische Wiese rządzi!

Ostatniego dnia wybrałam się na scenę Elektronische Wiese; wybrałam brzmienia minimalu od Mind Against i Tale of Us. Muszę przyznać, że ciekawym doświadczeniem było słuchanie elektroniki w innym miejscu niż główna scena – zwłaszcza, iż zupełnie inaczej brzmi ona w zalanym słońcem parku. Dwa włoskie duety zagrały doskonale, minimalowe klimaty; dobrze brzmiały i momenty dynamiczniejsze, i te spokojniejsze. A gdy usłyszałam Stoned Autopilot w secie Tale of Us, mogę już umrzeć szczęśliwa.

Na sam koniec postanowiłam zerknąć z ciekawości na scenę Main, zmienić klimaty o 360 stopni i posłuchać choć przez chwilę Rudimental. Lubię ich pozytywne kawałki i wiele słyszałam o niesamowitej energii ich występów na żywo, ale… niestety przyznaję, że występ tej brytyjskiej grupy był co najwyżej przeciętny. Energia, a i owszem, wspaniała, lecz wokalnie Rudimental nie zachwyca. Nie trzeba być wytrawnym słuchaczem, by wychwycić fałszowanie – kawałek Free, który oryginalnie wykonuje fantastyczna Emeli Sande, został potraktowany bardzo okrutnym dla ucha fałszem. Po występie na Berlin Festival nie przestanę lubić Rudimental, ale z pewnością ograniczę się jedynie do słuchania płyt.

Podsumowując te trzy dni, nie mogę się nie uśmiechać. Doskonały line up, pozytywna atmosfera, wspaniała ekipa i świetna muzyka – czego można chcieć więcej? Berlin Festival był wspaniały i choć wciąż nie odespałam festiwalowych szaleństw, myślami i dźwiękami wciąż jestem w klimatach 130 uderzeń na minutę. Szkoda spać, gdy wokół tak dobre brzmienia! Danke, Berlin, du bist so wunderbar!

Relacja z Berlin Festival pojawiła się na blogu Agaty, Music Like Air.

]]>
/3-dni-na-kreuzbergu-berlin-festival-2015-relacja/feed/ 0
Czarodziej Gore i jego dźwięki. Recenzja płyty „MG” /czarodziej-gore-i-jego-dzwieki-recenzja-plyty-mg/ /czarodziej-gore-i-jego-dzwieki-recenzja-plyty-mg/#comments Fri, 08 May 2015 13:55:56 +0000 /?p=2927 Martin L. Gore to postać kultowa dla historii muzyki – założyciela Depeche Mode i głównego autora tekstów zespołu nikomu nie trzeba przedstawiać. W przerwie między nagraniami depeszów muzyk nie próżnuje i rozwija swoje indywidualne projekty: od zawsze zafascynowany był brzmieniem elektroniki, ale dopiero w 2015 wydał swój pierwszy solowy album. Minimalizm, mroczne klimaty i niezwykle bogaty materiał czynią z krążka MG udany debiut. Jak miło cię znów usłyszeć, Gore!

Na muzycznej ścieżce Gore’a pojawiło się już kilka stricte elektronicznych inicjatyw – w 2010 roku muzyk współpracował z Bomb The Bass przy utworze Milakia, zaś w 2012 nagrał trzy EP-ki w ramach projektu VCMG z Vince’m Clarkiem. Do nagrania całkowicie instrumentalnego albumu przymierzał się już od jakiegoś czasu, ale prace nad nim rozpoczął dopiero po zakończeniu trasy Delta Machine z Depeche Mode. Elektronika to zdecydowanie jego klimaty i trzeba przyznać, że płyta MG tylko podkreśla to, jak wszechstronnym twórcą jest Gore – to album bardzo filmowy, brzmi jak soundtrack do produkcji science-fiction lub filmu akcji.

Chciałem, by moja muzyka brzmiała bardzo elektronicznie, filmowo. Jestem świadomy siły przekazu czystej, pozbawionej wokalu muzyki – wierzę, że emocje można oddać za pomocą brzmienia i klimatu albumu. Wszystko to chciałem zawrzeć na płycie, bo muzyka jest dla mnie koniecznością- jak sam przyznał Gore.

Jego słowa potwierdzam i przyznaję, że MG to fascynująca opowieść bez słów. Minimalistyczna oprawa muzyczna otwiera tym samym rozmaite możliwości dla wyobraźni. Płytę otwiera mroczny i nieco dramatyczny utwór Pinking – to doskonałe intro, które jest zapowiedzią muzyki na bardzo wysokim poziomie. Swanning momentalnie skojarzył mi się z klimatem filmu grozy, ale ciarki podczas słuchania uważam za przeżycie jak najbardziej pozytywne. Industrialny Exalt ze świetnymi syntezatorami przypomina jakby podwodny świat, a rytmiczno-minimalistyczny Brink doskonale sprawdziłby się na rave’owej imprezie. W Stealth duży props za nieprzewidywalność i eksperyment ze stylem glitch; nie każdy potrafi sobie z nim poradzić, a Gore zrobił to naprawdę dobrze. Groźny i niepokojący Creeper doskonale dopełnia się ze Spiral, Crowly czy Trystying: te utwory są dla mnie jednymi z lepszych na płycie.

Promo singiel, Europa Hymn, nieco różni się od całej reszty MG; to jedyny utwór, który ma w sobie dużo światła i spokojnego rytmu. Mój numer jeden to Crowly: najgłośniejszy, najbardziej rytmiczny i brzmiący jak minimal. O utworze Southerly napisałam sobie „słodko-gorzki, delikatno-ciężki, a przez to ciekawy” – podoba mi się, że kompozycje Gore’a są złożone i bogate w różne elementy. Stopniowo budują napięcie i ciekawość u słuchaczy; z niecierpliwością oczekuje się kolejnego utworu. Przyznam, że zamykający płytę utwór Blade kończy się dość niespodziewanie (chciałoby się posłuchać jeszcze, a tu już ostatni, szesnasty kawałek) i pozostawia lekki głód muzyki, ale być może taki właśnie był zamysł autora. Historię opowiedzianą za pomocą dźwięków każdy ze słuchaczy może zakończyć wedle swojego pomysłu.

Martin L. Gore robi wrażenie tym, jak potrafi przekazać wszystkie swoje emocje syntezatorom i stworzyć z nich piękne, szalenie ciekawe utwory. Mam na tym albumie swoich ulubieńców, ale niektóre z nich zostawiają lekki niedosyt, historie wydają się być niedokończone. Niemniej jednak debiut uważam za udany i z wielką chęcią zanurzyłam się w mroczno-elektroniczny świat Martina L. Gore’a. Niecierpliwie i przewrotnie spytam: kiedy trasa?

]]>
/czarodziej-gore-i-jego-dzwieki-recenzja-plyty-mg/feed/ 0
Witaj w świecie Kraftwerk. Autostrada, modelka i roboty /witaj-w-swiecie-kraftwerk-autostrada-modelka-i-roboty/ /witaj-w-swiecie-kraftwerk-autostrada-modelka-i-roboty/#comments Sun, 26 Apr 2015 18:33:39 +0000 /?p=2668 Polscy wielbiciele elektroniki już zacierają ręce i z niecierpliwością wyczekują końca roku. 4 grudnia w krakowskim Centrum Kongresowym ICE wystąpi Kraftwerk, jeden z najbardziej wpływowych zespołów w historii muzyki. Pionierzy elektroniki z Düsseldorfu kolejny raz odwiedzą Polskę i zaprezentują swój multimedialny show Kraftwerk 3D: warto więc przyjrzeć się tej fascynującej grupie nieco bliżej.

Kraftwerk uznawany jest za zespół-filar muzyki nowoczesnej: założoną w 1970 roku niemiecką grupę nazywa się „ojcami chrzestnymi” elektroniki, ikonami awangardy, pionierami techno, synthpopu czy electro. Inspirowała i wciąż inspiruje wielu różnych artystów – miała wielki wpływ na twórczość m.in. Davida Bowie, Eurythmics, Depeche Mode czy The Chemical Brothers. Członkowie grupy z ogromną rezerwą podchodzą do zainteresowania ze strony mediów czy popularności – sami siebie określają jako „muzycznych robotników”, a o ich życiu prywatnym wiadomo bardzo niewiele. Muzyka mówi sama za nich, a spektakularne występy na żywo dopełniają ich tajemniczy wizerunek.

Kraftwerk znaczy „elektrownia”

Historia Kraftwerk rozpoczęła się końcem lat 60., kiedy to Florian Schneider i Ralf Hütter poznali się na Uniwersytecie Muzycznym w Düsseldorfie. Zafascynowani niemiecką sceną krautrocka, występowali w zespole Organisation, który wydał raptem jedną płytę, a następnie został rozwiązany. Wspólnie powołali więc do życia grupę Kraftwerk; nie mieli pomysłu na nazwę, ale gdy rozglądali się po zgromadzonym w studio sprzęcie, skojarzył się im on z elektrownią, „fabryką muzyki”. Wybrali więc słowo Kraftwerk, odwołując się jednocześnie do swojej niemieckiej tożsamości; tak też nazwali wydaną w listopadzie 1970 roku pierwszą płytę.

Pierwszy sukces grupy to rok 1974 i wydanie przełomowego albumu Autobahn: do brzmienia elektroniki dodano elementy wokalu i to połączenie okazało się być strzałem w dziesiątkę. Płyta zyskała ogromną popularność w Wielkiej Brytanii i USA, a tytułowy utwór Autobahn odniósł międzynarodowy sukces. Podczas trasy promocyjnej ukształtował się również skład zespołu: Schneider, Hütter, Wolfgang Flür i Karl Bartos.

Płyta po płycie – autostrada, modelka i roboty

Szczyt sławy zespołu to czasy płyty Die Mensch-Machine (1978), uznawanej również za najlepszą w dorobku Kraftwerk. To właśnie z niej pochodzi najsłynniejszy utwór grupy, Das Modell; w ramach promocji odbyły się dwa koncerty w Paryżu i Nowym Jorku, podczas których na scenie pojawiły się roboty. Całe show było przygotowane tak perfekcyjnie, że publiczność nawet nie zorientowała się, że nie występują przed nią muzycy.

Kolejny album, Computerwelt, pojawił się dopiero po trzech latach; podczas towarzyszącej mu trasy Kraftwerk zagrał 90 koncertów, w tym również 7 w Polsce. Ostatnia płyta w klasycznym składzie, Electric Cafe, była jednocześnie ostatnim ciepło przyjętym materiałem grupy – i w sumie trudno się dziwić, bowiem album The Mix nie zawierał żadnych nowych nagrań. Po jego wydaniu zespół na długi czas zamilkł i powrócił dopiero 2003 roku: album Tour De France Soundtracks zrobił dobre wrażenie i otrzymał nominację do nagród Grammy. Po trwającej 10 miesięcy trasie wydano pierwsze w dorobku grupy DVD, Minimum-Maximum.

Człowiek-maszyna

Warto wspomnieć, że w muzyce Kraftwerk można znaleźć wiele inspiracji otaczającym światem. Każdy z płyt grupy to koncept album poświęcony innej tematyce: Autobahn to opowieść o monotonii podróży autostradami Nadrenii, Computerwelt nawiązuje do postępu technologicznego, Die Mensch-Machine zaś to hołd dla synergii człowieka i maszyny. Zespół sięgał do najróżniejszych prądów artystycznych, takich jak Bauhaus, ekspresjonizm, awangarda, futuryzm czy industrial; w pewien sposób wszystkie te nurty w sztuce znajdują odbicie w muzyce.

Bardzo ważnym i charakterystycznym elementem Kraftwerk jest związek z technologią – i dotyczy to zarówno zachwytu nad rozwojem i postępem, jak i samej kreacji scenicznej muzyków. Maszyny udają ludzi bądź na odwrót; związek między urządzeniem a człowiekiem to synergia działań. „Muzyczni robotnicy” zawsze otoczeni są ogromną ilością sprzętu, a statyczność podczas występów upodabnia ich do maszyn. Niektórzy twierdzą, że Kraftwerk otwarcie sympatyzuje z transhumanizmem, ale muzycy w żaden sposób nie odnieśli się do tego stwierdzenia.

Kraftwerk A.D. 2015

W 2008 roku zespół wznowił działalność koncertową, lecz bez Floriana Schneidera na pokładzie: muzyk oficjalnie pożegnał się z Kraftwerk w 2009, ale jego miejsce zajął Stefan Pfaffe. W nowym składzie elektroniczni mistrzowie z Düsseldorfu wystąpili w wielu krajach świata, dając liczne, ciekawe koncerty. Dzięki precyzji brzmienia i przywiązaniu do szczegółów każdy występ Kraftwerk to niezwykłe widowisko muzyki, światła i dźwięku. Czy i tak będzie w Krakowie? Podobno drugim najważniejszym wydarzeniem roku 2015 (poza wejściem do kin VII części Star Wars), będzie właśnie występ Kraftwerk. Znając niemiecką precyzję, nie może być inaczej.

]]>
/witaj-w-swiecie-kraftwerk-autostrada-modelka-i-roboty/feed/ 0