Koncert Keatona Hensona wydawał się być idealnym zwieńczeniem bogatego i różnorodnego Ars Cameralis . Podtrzymujemy, że tak właśnie było, jednak zupełnie nieoczekiwanie wywołał on w nas sporo ambiwalentnych odczuć.
Wydarzenie to odbyło się w miejscu skrojonym pod muzykę nieśmiałego, wycofanego Brytyjczyka. Za scenę posłużył ołtarz protestanckiego Kościoła Zmartwychwstania Pańskiego w Katowicach, który ze swoim ascetycznym wystrojem stanowił znakomite tło dla oszczędnego w środkach, jednak poruszającego brzmienia serwowanego przez Hensona. Rozgorączkowani kilkutygodniową walką o bilety fani muzyka także dostosowali się do wyjątkowej atmosfery koncertu i w jego trakcie ciężko było wyłapać choćby najcichszy szept, mogący wytrącić z przeżywania leniwie rozlewających się ze „sceny” dźwięków.
Keaton zaprezentował się jedynie w towarzystwie wiolonczelisty Rena Forda, a sam przemieszczał się między gitarą a keyboardem, co było tak naprawdę jedynym elementem zróżnicowania, jaki pojawił się w trakcie ponad godzinnego występu. Właśnie ten aspekt nie dawał nam spokoju jeszcze parę godzin po koncercie. Z jednej strony wydawało się to być dosyć naturalną formą przekazania emocji kotłujących się w umyśle artysty, z drugiej niektóre utwory w momencie stopniowego narastania aż prosiły się o punkt kulminacyjny, w którym przydałaby się chociażby dodatkowa linia smyczkowa. Formuła występów Keatona niezaprzeczalnie ma spory potencjał w zakresie rozwinięcia aranżacyjnego.
Powyższa refleksja nie zmienia jednak tego, że to nadal było wydarzenie z wysokiej muzycznej półki i intensywne, emocjonalne przeżycie. Kruchy wokal Hensona, momentami wręcz gubiący się w przestronnym kościelnym wnętrzu i chowający za niezbyt przecież nachalnymi instrumentami, prawdopodobnie każdego obecnego wprowadził w stan absolutnego wyciszenia. Mizerna miejscami widoczność, która byłaby nie do zaakceptowania w wielu przypadkach, tutaj nie była problemem w nawet najmniejszym stopniu. Zamknięcie oczu wydawało się być najlepszą i najbardziej naturalną reakcją na dobiegające do uszu dźwięki, które z powodzeniem wyostrzały dowolne emocje – od rozgoryczenia, przez niepokój, aż po ukojenie. Drobne liryczne pomyłki stremowanego muzyka i poety tylko dodawały mu uroku i autentyczności.
Nie zabrakło tu utworów z żadnego wydawnictwa Hensona, wliczając w to zaprezentowany niedawno pod pseudonimem Behaving album o tym samym tytule, który ukazał jego bardziej uwspółcześnioną, elektroniczną twarz. Mieliśmy zarówno doskonale znane, singlowe „You”, „You Don’t Know How Lucky You Are” czy „Sweetheart, What Have You Done To Us”, jak i stały coverowy punkt w postaci niemiłosiernie już przemielonego, ale nadal spełniającego swoją rolę „Hallelujah” Leonarda Cohena.
W rozmowie z dziennikarzem The Guardian stwierdził kiedyś, że występy na żywo są dla niego ogromnym wyzwaniem, bo ma problem z podtrzymaniem rozmowy nawet z jedną osobą. Nam pozostaje jedynie podziękować Keatonowi za przełamanie swoich lęków i zapewnienie pięknego finału tegorocznego Ars Cameralis.