Nie występuje na największych koncertach sylwestrowych w Polsce, na jej piosenki nie traficie w Radiu ZET, a zapytani o nią fani Rihanny być może pierwszy raz usłyszą to nazwisko – Mela Koteluk . Wbrew temu wszystkiemu ta dziewczyna, nie oglądając się na nikogo, zaznacza swój coraz bardziej wyraźny ślad na polskiej scenie muzycznej i śmiało można postawić obok niej słowo „sukces”. Najnowsze wydawnictwo „Migracje” ma szansę ten sukces przypieczętować.
Trzymam w ręku przepięknie wydaną płytę; z dziecięcą ciekawością i radością odkrywam jej zakamarki, podziwiając, że są jeszcze tacy artyści, którym się po prostu chce. Chce się pokusić o odpowiednią, nieoczywistą oprawę graficzną dla albumu, nie pójść na łatwiznę, zadbać o to, aby wydawnictwo nie było jedynie fizycznym nośnikiem muzyki, ale stanowiło wartość samą w sobie. Takie właśnie są „Migracje” , a skrywają w sobie znacznie więcej.
Już od pierwszych dźwięków słychać, że od czasu debiutanckiego „Spadochronu” Mela Koteluk poczyniła duży krok naprzód, zapuszczając się w nietypowe dotąd dla siebie rejony twórczości. Stonowane, subtelne melodie w akustycznej, nieco ascetycznej oprawie zamieniła na te buchające dobrą energią , pokolorowane elektroniką i mieniące się zupełnie innymi barwami; smutek został zastąpiony niczym nieskrępowanym entuzjazmem, nieśpieszna refleksja – pochwałą działania i brania życia we własne ręce.
Niewątpliwie odwagi w sferze muzycznej dodawał artystce Marek Dziedzic, czuwający nad produkcją płyty. Obok banjo, autoharfy czy tradycyjnego pianina wybrzmiało pianino elektroniczne i syntezatory. Niezmienne zostało natomiast charakterystyczne frazowanie i akcentowanie słów w wykonaniu Meli.
Bardzo trudno jest wskazać tutaj piosenkę, która byłaby najlepsza. Zachwycam się niezmiennie „Fastrygami” ; pozwalam się oczarować nastrojowym: „Na wróble” i „Tango katana” ; a po chwili daję się porwać energii w bardziej dynamicznych „Pobitych garach” , „Żurawiach origami” czy „Tragikomedii” . Każdy z tych trzynastu utworów stanowi integralną część pewnej opowieści. Dodatkowo Mela rozpieszcza nas bonusami znajdującym się na edycji specjalnej, wśród których możemy znaleźć między innymi wspomniane „Żurawie origami” przemienione w piękną akustyczną balladę.
To, co mnie urzeka w tym albumie, to słyszalna między dźwiękami, mimo rozbudowanych aranżacji i wyraźnego rytmu perkusji, ogromna przestrzeń i wolność, której można zaczerpnąć jak haustu świeżego powietrza. Uczucie to potęgują epicko brzmiące chóry w wykonaniu Oli Chludek. Jest tu coś nieokiełznanego, coś prawdziwego, czystego i jakby pierwotnego. Całość otoczona jest duchem natury, do której nierzadko pojawiają się nawiązania w tekstach.
„Migracje” są pobudką dla uśpionych wspomnień. Zabierają nas w podróż do przeszłości, przywołując dobre chwile; takie, które nas ukształtowały i takie, które nas rozczulają. Stary zegar z kukułką, strach na wróble, gra w podchody. Mela operuje słowem w taki sposób, że jednocześnie podsuwa nam obrazy wyginające nasze usta w ciepłym uśmiechu na myśl o dawnych czasach, a zarazem śpiewa o łapaniu chwili, docenianiu tego, co było i tego, co jest tu i teraz. Obdarowuje nas odwagą do życia po swojemu i nieulegania czyimś pragnieniom czy własnym lękom.
To nie są łatwe teksty. Kipiące metaforą, przewrotne, nieszablonowe. Zaskakujące jednak jest to, jak doskonale muzyka odzwierciedla tutaj ich treść. Zabarwione optymizmem melodie stają się przewodnikami w odczytywaniu ich, a wyśpiewywane przez Melę frazy grawerują w pamięci trwałe myśli.
Zastanawiałam się jakiś czas temu, dokąd zmierza Mela Koteluk. Teraz już wiem. I odkryłam, że chcę migrować razem z nią. Choćby do brzucha lasu .