15. Chairlift – Moth to the Flame

Trudno w pełni cieszyć się tak trafionym, hitowym i bezpretensjonalnym kawałkiem, kiedy wie się już, że najprawdopodobniej podobnych dzieł w wykonaniu jego autorów już nie usłyszymy. Nie dalej jak dwa tygodnie temu świat obiegła informacja o planowanym rozpadzie duetu zza oceanu. Od przyszłego roku projekt stanie się już historią. Na szczęście zostawiono nam takie dobroci jak „Moth to the Flame”, gdzie popowa, energetyczna i zbita produkcja idzie w parze z wersami tak pięknie wyśpiewanymi przez Caroline Polachek. – M. Rypel


14. Car Seat Headrest – Drunk Drivers / Killer Whales

Czy możemy w tym przypadku mówić o najlepszym momencie znakomitego Teens of Denial ? Na pewno o jednym z nich, bo tu zdania pewnie będą podzielone, co wynika wyłącznie z bogactwa tego albumu. Bez wątpienia „Drunk Drivers/Killer Whales” jest jednak jego najbardziej hymnicznym momentem, odpowiedzialnym za nadspodziewanie duży sukces komercyjny. Znakomity hook został przez Willa Toledo opakowany w uniwersalne dla każdego czasu i miejsca przesłanie, tylko pozornie uderzające dosłownością. Zestawienie nie do końca trzeźwych kierowców i niebezpiecznej orki z parku wodnego SeaWorld, recydywistki regularnie próbującej zakończyć życie swojego trenera, ma tu swój cel. Posłużyło do nakreślenia portretu osoby uczącej się samoświadomości, uginającej się pod społeczną presją, wymuszającą na niej zachowania kolektywne i wpisywanie się w konkretny model; osoby która swojej wolności i wyzwolenia doszukuje się w lekkomyślności i działaniu pod prąd. – M. Drohobycki


13. Radiohead – True Love Waits


Niesamowita jest historia tej pięknej ballady. Mająca ponad 20 lat na karku kompozycja przeżywała już różne metamorfozy, niejednokrotnie przysparzając Nigela Godricha o ból głowy. Wydawało się, że na zawsze pozostanie ona fanowską legendą, znaną tylko z nielicznych koncertowych wykonań i marnej jakości nagrań. Przełom nastąpił prawdopodobnie wraz z rozstaniem Thoma Yorke’a z Rachel Owen, jego wieloletnią partnerką, która zmarła w tym miesiącu. Wersja zamykająca A Moon Shaped Pool porzuciła gitarę akustyczną na rzecz dwóch kontrastujących pianin, które oplatają jego kruchy, łamiący się głos, wyrzucający proste i pełne bólu słowa refrenu: „Just don’t leave/don’t leave” . – M. Drohobycki


12. Danny Brown – Ain’t It Funny

Tak naprawdę prawie każdy utwór z palety Atrocity Exhibition nosi w sobie znamiona potencjału doprowadzającego do obecności na muzycznym piedestale. Mówiąc konkretniej  – pochwała “Ain’t It Funny” to pochwała w pewnym sensie uniwersalna, obejmująca precyzyjną produkcję, sample i zabójcze flow przewijające się przez całość nienagannego wydawnictwa. Ale kompozycja ta stała się jednym z jego zdecydowanych highlightów nie z powodu uniwersalności; prezentowany bit wydaje się zahaczać o twórcze szaleństwo, nadając utworowi imponującego, cyrkowego rozmachu. Jednak mało tu rozrywki, a więcej obecności koszmaru i spowodowanej nią ucieczki. To muzyczny dom strachów, w którym, jak w swoim własnym, odnajdują się narkotyczne wizje Danny’ego Browna: “Verbal couture/ Parkour/ With the metaphors/ The flow house of horror/ ”. Raper staje twarzą w twarz z diabłem, jednak nie może przestać się śmiać. Co zrobić, kiedy zauważasz swój problem? Bierz więcej, żeby o tym zapomnieć . Utrzymywany przez niemal całość tekstu hedonizm jest jednak pozorny, tym, który śmieje się ostatni i tak jest diabeł. “Ain’t it funny how it happens?”. Jak to młodzież mówiła, mówi i mówić będzie – petarda, uderzająca w słuchacza z niepodważalnym impetem. – M. Staniszewska


11. A Tribe Called Quest – The Space Program

Czy A Tribe Called Quest w ogóle gdzieś się wybierali? Czy pomiędzy ich ostatnimi albumami naprawę istnieje osiemnastoletnia luka? Po pierwszym zetknięciu z We got it from Here… Thank You 4 Your service niezwykle trudno w to uwierzyć. Pożegnalne wydawnictwo to wehikuł czasu, a “The Space Program” kwintesencja niepodrabialnego brzmienia. W natłoku utworów traktujących o złej sytuacji społecznej czarnoskórych amerykanów coraz trudniej jest znaleźć wersy, które uznamy za nieszablonowe. A jednak, mistrzowie przemówili, metafora zaproponowana przez A Tribe Called Quest urzeka w całej swojej dwuznaczności. “ There ain’t a space program for niggas/ Yeah, you stuck here, nigga ”, gdzie przestrzeń można odnieść i do tematu przyszłej ekspansji na Marsa, i do ogólnych warunków życia czarnoskórej społeczności. Mówienie o precyzyjnym flow w kontekście tej formacji powoli staje się nudne, ale inaczej powiedzieć się nie da. Chapeau bas , i za produkcję, i za słowa, i za jedyny w swoim rodzaju jazzujący vibe. M. Staniszewska


10. Romare – All Night

Szukacie smacznego połączenia współczesnej elektroniki i tradycyjnych gitar? W takim razie downbeatowa stylistyka uzupełniona przez wokalną repetę, krzykliwe dęciaki, nieco plemienną rytmikę i groove’owy bas w wykonaniu Romare powinna Was usatysfakcjonować. Wychowanek legendarnej Ninja Tune wie, jakich materiałów użyć do zbudowania świetnego albumu, w tym reprezentującego go solidnego, a w swojej solidności urzekająco delikatnego singla. “All Night” to uwspółcześniony i inteligentnie spowolniony swing, funkowy pięciominutowy dźwiękowy pejzaż, zdolny do wypełnienia parkietu leniwą i przekornie taneczną narracją. – M. Staniszewska


9. Radiohead – Burn the Witch

Obok tego, że jest to ścisła czołówka najlepszych utworów ostatnich miesięcy, „Burn the Witch” z pewnością można nazwać również jednym z najbardziej wyczekiwanych kawałków tego roku – był to przecież pierwszy przeciek z nowego albumu Radiohead. Tak jak atmosfera całego powrotu grupy owiana była mocną nutą tajemniczości, tak też pierwsze dźwięki singla wprawiają słuchacza w zaniepokojenie dynamiczną, ale i minimalistyczną smyczkową wariacją. Nie mija jednak więcej niż pół minuty utworu, a orkiestrowe instrumentarium oswojone jest już przez wyważoną elektronikę, która w połączeniu z kojącym wokalem Yorke’a początkowy niepokój zamienia w podniecenie na myśl o każdej kolejnej partii utworu. Napięcie zresztą rośnie do samego końca, by w finale jednym mocnym pociągnięciem smyczka urwać się momentalnie. Mało która ekipa potrafi tak zgrabnie grać emocjami otaczając pozornie mroczną kompozycję w tak delikatny płaszcz, a A Moon Shaped Pool nie mogło mieć lepszego openera. I. Knapczyk


8. Solange – Cranes In The Sky

Jej styl i muzyka stały się dowodem bardzo pozytywnie rezonującego, bądź co bądź, performance’u, na jaki artystka znalazła miejsce w sferze show-biznesu. Powyższy kawałek „A Seat at the Table” to singiel wyjątkowo dobrze reprezentujący tę niebanalną, pełną niuansów całość. Pozwala z miejsca dać szansę albumowi, polubić tę konwencję i oswoić się z mikrokosmosem, jaki stara się nam przedstawić Solange. Samo „Cranes in the Sky” to mały, prężnie funkcjonujący ekosystem, o różnorodnych warstwach, które przy bliższym spojrzeniu stają się jednością i zadziwiają swoim poukładaniem. Wokalna rewelacja, kompozycyjny i aranżacyjny popis, a o równie zmyślnym zmiksowaniu podobnych rzeczy mało kto nawet śnił. – M. Rypel


7. Kaytranada – LITE SPOTS

“Lite Spots” jest zdecydowanie jednym z najbardziej nośnych i godnych uwagi reworków naszych czasów – a nawet jeśli zawęzimy klamry do ostatnich dwunastu miesięcy, utwór i tak nie przestaje czarować poziomem muzycznego recyklingu. Jego fundament znajdziemy w pochodzącym z 1973 roku “Pontos de Luz” autorstwa Gal Costy – Kaytranada zachował oryginalną melodię i wokale, dodatkowo aplikując charakterystyczną dla swojej twórczości linię basu i pulsujące synthy – przy pomocy drugiego zabiegu stworzył niepokojąco egzotyczne outro, będące elementem przez brak którego oryginał wypada bardziej blado niż powinien. Reprezentant XL Recordings dał radę wetchnąć w kompozycję nowe życie bez zabijania brazylijskiego vibe’u; dzięki szóstemu zmysłowi umożliwiającemu wyszukiwanie niebanalnych sampli, wykorzystał drzemiącą w niej rytmikę, bezwstydnie prowokując do tańca albo, jeśli ten jest niemożliwy bądź nieadekwatny do sytuacji, do podjęcia jakiegokolwiek działania. – M. Staniszewska


6. Frank Ocean – Ivy

Chęć określenia drugiego indeksu Blonde jednym słowem najprawdopodobniej znalazłaby swój finał w czymś, co tak rzadko jest we współczesnej muzyce doceniane – prostocie. „Ivy” to banalna wręcz konstrukcja, od strony muzycznej posadzona na pomrukującym basie i gitarze Rostama Batmanglija, stanowiącej wyłącznie tło dla głównego bohatera. Frank opowiada o motywie rozstania i utraconej miłości, przemielonym przez kulturę na milion sposób, ale robi to sposób tak piękny i przejmujący, że korzystanie z tego evergreena absolutnie nie razi. Od pierwszego „I thought that I was dreaming/When you said you loved me” po ostatnie „When we both know that deep down/The feeling still deep down is good” Ocean w melancholijnym, słodko-gorzkim tonie opowiada o surrealnym pięknie miłosnego doświadczenia i ludzkiej więzi, która w pewnym momencie znika, pozostawiając jednak wyraźny ślad. Końcowe przełamanie narracji, naznaczone krzykiem i piskliwym efektem wokalnym, uświadamia jednak, że finalnie wszystko to generuje potężną i trudną do przełknięcia dawkę bólu i tęsknoty. – M. Drohobycki

Następna strona